Facet był mężczyzną
wiarygodnie ironicznym. Przynajmniej tak sądziła kobieta zakochana w mężczyźnie, ale będąca tylko z facetem, znaczy połową
jaja łamane przez farbką na pisance.
Nie podobało mu się nic,
krytykował wszystko. Człowiek był zbyt niski, aby móc sięgnąć
tomu z jego biografią. Nawet jeśli, z nadzieją na dobre wiatry,
kupował lakierowane fregaty o przedłużanych dziobach. Nawet w
przypadku, kiedy najpierw zaczynał dzień od joggingu i dopiero
później – otwarcia oczu. Bo bezwzględny cenzor wszystkiego co ma
puls, krytyk mizeracki tych rozmaitych tworów ów istot, walił
młotem i skazywał na śmiertelność. Wymagający był, bo Augiasz
wypalił mu na półdupku znamię panteonu. I tak oto stał się
smętnym panem wpadającym w zachwyt nad cudami świata, którego
nikt nie widział. Przecież to nie mądrość, a głupota. Nie lubi,
bo sczezł na wyspie, zapuściwszy brodę Robinsona, czasami tylko
przepoczwarzającą się w wąsy Salvadora. Wtedy wypełza dostojnie
na zamieszkały ląd, by odebrać nagrodę za całokształt
twórczości.
Ale co, jeśli
różnica pomiędzy mądrością, a głupotą jest taka, jak między
Hitlerem a Stalinem?
- Chodzi tylko o
straty w ludziach. – skłamał facet i rozmieszał rurką swoje
kakao. Tak bowiem głęboko wierzył w siłę ludzkiego intelektu, że
aż spocił mu się duży palec u stopy, którym miażdżył
mniejsze. Musiał działać, bo mózg bez palca jest bezużyteczny. A
palec jest bezużyteczny bez kobiety. Tej, która siedziała
naprzeciwko, potrzebował bardzo mocno, jak lustereczka przecie.
Miała piękne usta. Wargi, musiał uważać na słowa, były
opuchnięte. Nie mógł powiedzieć „pełne”, bo zakląłby ją
na okładkę czasopisma, które przed sobą położyła. Rozkazywał
im być, przegrawszy z kretesem ze słownikiem, podgniłymi. Żywo
rozkładającymi się tak, jak martwy jest ten papier na jej
policzkach. Przesiedziała kilka chwil w próżni, żeby zębami
zacząć delikatnie obejmować paznokieć kciuka. Wargi wtedy
przybrały kształt amorficznej masy pomarszczonej rodzynkami. Po
gorącej kawie, jeszcze chyba jakieś dziecko maznęło je różowym
flamastrem.
Cała uroda widziana
jego oczami zostaje dodatkowo pomnożona przez jej szczere lubienie facecika. On czeka na to lubienie jak piesek na spacer i wypięty biegacz na wystrzał.
Kocha ją, miłość, romantyczność. I tam, w kawiarni wybitej
brązowym drewnem, rozmawiał z nią.
O Mickiewiczu opowiadał.
Mówił dokładnie tak:
- Nie przepadam za Mickiewiczem, bo Mickiewicz jest buńczuczny. Z tych jego rymów, rymowanek maluje się obraz człowieka bardzo małego. Widzę go jak po każdej udanej słownej gierce, krąży po salonie żeby rozchodzić swoją dumę. Zachłysnął się własnym atramentem. Że żyrandol z parasolem i wyszło z tego Mickiewiczowi stworzenie, którym ja muszę się opiekować. Nie chcę, nie lubię i nie przepadam za słodkim paraliżem świątyni.
Ona z tego języka
polskiego powinna wynieść tylko matematykę, coś o polu
prostokąta. Każde byłoby zbyt małe, żeby pomieścić ich obu w
jednym lokalu. Może dlatego chwilę później smukłe nogi
wyprowadziły najpierw ją, a potem jego, na ulicę wypełnioną
podróżnymi, gdzie wszystko się zamazało.