piątek, 21 grudnia 2012

Kubek

Rzadziej ze sobą rozmawiamy. Czyżbyśmy nie musieli, mój fajny przyjacielu? Pusto tu bez ciebie, piguła grzecznościowa ugrzęzła mi w przełyku. Sztuczna jodełka zwisa na świszczącej rurce. Ja tonę w tysiącach kabli, które w krzywych przeniknięciach tworzą antyczne alfabety. Mam dziwne wrażenia, zatykają mi się uszy. W nocy budzi mnie brak snów. Rano cierpię na bezsenność.

Ogólnie mi samotnie bez ciebie, przyjacielu, bo rzadziej ze sobą rozmawiamy. Nic do siebie nie mówimy; ukołysani myślą, że zawsze można się odezwać. Uwielbiamy siebie jako siebie, każdy z osobna. Kiedy leżymy razem, to lubimy siebie mniej, bo wkrada się w nas wtedy fabryczne nawzajem.

Zanudźmy się na śmierć albo odbębnijmy "nikt mnie tak jeszcze nie zranił", ale przyjdź do mnie, wpadnij. Znajdę twój kubek z pęknięciem, zapomnę czegoś kupić. Za rzadko ze sobą rozmawiamy.

czwartek, 20 grudnia 2012

Tamara je banana

Nienawidzę tego ścierwa na śniadanie, za dużo pieprzu rozpylonego na sadzonych jajach. Nienawidzę tego ścierwa na śniadanie, blokowisko otumanione stłumionym prawym sierpem. Spocona smuga na szybie; to tylko ptactwo obija się o parapety. Miejskie przedsiębiorstwo drukarką, atramentem informuje obywatela, że dnia ątego o dzinie ątej ędzie się ąd ryferów.
- Hej, kolęda, ko-lęda, balerino! - wydrapuje zmarszczki na drzwiach moich organista.
- Dwa opłatki poproszę. Jeden dla mnie, drugi dla matki. - szepczę czule.
- Kartą czy gotówką? Żartuję, zawsze gotówką, zawsze, zawsze, kurniszonie.
Zapłaciłem, ale jedna rzecz nie dawała mi spokoju.
- Jeszcze pana przeproszę.
- Mianowicie?
- Przepraszam. Z czego się robi opłatki?
- Z ciała Chrystusa. Trzecie taniej.
- Ile ma pan ciał Chrystusa? - ścisnąłem mocniej w ręce bilety na Wigilię.
- Chrystus jest w każdym z nas.
- A w panu ile jest?
- To jakaś ukryta kamera? Matura to bzdura? Subskrybuje pan?
Nie subskrybuję, ale sąsiad akurat wyszedł ze swojej komnaty i pośliznął się o wycieraczkę. Nos uszczknął stróżkę krwi wardze górnej.
- Bierzcie i pijcie, że tak powiem, organisto Marcinkiewicz. - ukłonił się podczas prostowania mnie i sprzedawcy ciał.
- Pan, panie Kulęba, oczywiście opłatków nie subskrybuje? Nihil novi?
Kulęba odgarnął szpakowaty włos i umoczył opuszek wskazującego w szkarłaciejącej wardze.
- Szwagier ma piekarnię. - żrenice mu błysły.
- Ale opłatek musi być poświęcony. - organista Marcinkiewicz stanął w rozkroku i poprawił plecak z opłatkami.
- Szwagier to święty człowiek. Ryfery sprawdzone? - rzucił w moją stronę znudzony.
- Eszcze nie. - bąknąłem.
Marcinkiewicz parsknął zatrutym śmiechem na bezsens dialogu i piruetem karku wrócił do nagabywania narratora.
- Niech pan pomyśli ile się pan razy więcej złamie z mamą, jak będzie trzeci opłatek. Im więcej się człowiek złamie, tym mniej się załamie.
- Organisto Marcinkiewicz. - dął w puchnące usta Kulęba - Organisto Marcinkiewicz, czemu pan chodzi z tym tornistrem, proboszcz zabronił panu dorosnąć? Mnie to przykładowo przeraża. Może ja dlatego nie kupuję od pana tych ciastek? Nie ufam nikomu bez karty rowerowej.
- Kartę rowerową mam.
- A rower? - Kulęba splótł ręce na wiotkiej klatce piersiowej.
- Dętka mi poszła. - wyjaśnił boży alfons i omegons.
- Pan też niech już pójdzie. - Kulęba żwawym splunięciem pożegnał prawą jedynkę.
- Jesteś ranny? - spytałem.
- Jebana Tamara kupiła wycieraczkę z podwyższonym szczotem. - powiedział o swojej żonie, z którą zawsze chciałem podzielić łóżko przez jedną szaloną noc, kiedy pył słodki księżyc za oknem wdmuchuje przez firany.
- Podwyższonym szczotem?
- Jak pan się wyraża? - ciachnął Marcinkiewicz.
- Powiedziałem "Tamara je banana".
- Przecież słyszałem, co pan powiedział.
- Niech pan się poskarży nauczycielce.
- Ja już się nie uczę.
- Widzę.
- Podwyższonym szczotem? - docisnąłem.
- No wiesz, te gumowe kutafonki. - Kulęba podniósł wycieraczkę i potarł jednego.
Organista Marcinkiewicz zaśmiał się i walnął w startoczerwoną poręcz. Odpowiedziała mu głębokim echem.
- Chce pan nam tu wszystkim wmówić, że upadek spowodowała zbyt wysoka wycieraczka? Taka wycieraczka to same plusy. Jej wzrost sprawia, że dokładniej czyści podeszwę buta.
- Pan jakoś wylizuje proboszczowi buty na glanc z dosyć niskiego pułapu. - rzucił Kulęba i zaczął rozglądać się za przednim zębem.
- Jak pan śmie?! - Marcinkiewicz zrzucił tornister i hopnął susem w stronę Kulęby. Ten, zorientowawszy się w porę, zdołał uskoczyć na trzeci schodek i trzepnął organistę wycieraczką. - Dobij go tym jebanym tornistrem!
Ja nie zdążyłem się jednak nawet poruszyć, bo drzwi od mieszkania Kulęby przeszył ostry jak brzytwa komunikat.
- Obiad!
- Bierz do cholery ten tornister! Zapieprz go, tylko nie w plecy, bo przyzwyczajone są do narzędzia! - syczał zdyszany Kulęba.
- Obiad!!!
Skaloryfiłem się, nie wiedząc co począć. Nie chcę się w nic mieszać, zostawiłem komputer bez zasilacza. Ale wtedy moje problemy rozwiązały się same. Ktoś szarpnął za klamkę i po sekundzie przeobraził się w blondwłosą Tamarę.
- Tadeusz! Boże! - wrzasnęła - Przestań go tłuc! To był mój pomysł! - odepchnęła Kulębe od ciała Marcinkiewicza.
- Jaki Twój pomysł?! Skąd znasz jego imię?! Co na obiad?! - odwrzasnął jej mąż.
Spojrzała na niego policzkami grającymi w pomidora.
- No nie pierdol! Z nim?! On nosi jebany tornister!
- Ale ma twardego chuja!

wtorek, 20 listopada 2012

Znicz

Nie kochaj mnie jak pies, językiem przy ranie. Kochaj mnie wiertarką po udarze, policzkiem przy ścianie. Prosty przykład, opowiem ci o starej pani. Ta pani czytywała książki i paliła znicze. Potem spalili ją razem z książkami. Mąż wyniósł tapczan na ulicę. Mężczyzna dokumentny, niebarczysty, magnes na lodówce, zagięty rożek, smycz; prowadził, trzymał, wracał. Ktoś wybił mu rytm. Zdycha jak pies przy ścianie, z policzkiem przy ranie.

czwartek, 13 września 2012

Przygody Rysika

1. Sklepienie pierwsze


- De de.
- De de.

- Poproszę uniwersalny rysik dotykowy.
- Do czego?
- Do wszystkiego.
- Opornik czy pojemnik?
- Poproszę śrubokręt.

2. Zmęczenie materiału

- Szukam rysia do Afona. 
- Jaki fon?
- Afon.
- Cztery?
- Jeden tylko.
- Sto złotych.
- Nie ma fońszego?
- Uniwersalny rysik dotykowy za dziesięć złotych.
- Do czego?
- Do każdego. 
- Więc czemu mniej?
- Z każdym równie źle. 
- To poproszę dwa.
- Testujemy?
- Nigdy nie noszę przy sobie komórki.

3. Zębojad

- Poproszę naklejkę poliwęglanową na wyświetlacz, smycz, skórzaną kaburę i silikonową obudowę.
- Mogę polecić jeszcze uniwersalny rysik dotykowy.
- Może być.
- Testujemy?
- Tak, proszę sprawdzić, czy jest na niego etui.

4. Bułka z masłem

- De de, szukam uniwersalnego rysika dotykowego, ale najpierw chciałbym zgłosić reklamację. 
- Słucham?
- Kupiłem u państwa wczoraj telefon i dziś przez cały poranek ładowałem baterię i bateria rozładowała się natychmiast. W instrukcji była mowa o 220 godzinach czuwania baterii.
- A włączył pan telefon po ładowaniu? 
- Cholera, głupek ze mnie. Wszystko działa!
- Testujemy?
- Tak, proszę mi to pokazać.
- Wystarczy lekko dotknąć. O, tak.
- Świetne. Ale czemu ściemniało?
- Kiedy ładował pan telefon?

5.

- Wszystko zależy od tego, do czego będzie pan tego telefonu używał.
- Wnuczek chce rysować.
- To proszę mu kupić blok i kredki.

środa, 18 lipca 2012

Życie i śmierć w mieście Opatów



Prolog - Śmierć
Równe tętno. Ciepły puls. Seksowne tętno. Erotyczny blues. Nie. Zwykły puls. Zwykłe tętno. Plastikowy monitor EKG.
/\__/\__/\____________________________________/\__/\__/\
Piszczący, długi sygnał, jak naga pustynia pomiędzy piramidami. Długi sygnał. Sygnał przerywany. Jakby ktoś zaczął go nacinać. Nie. Chyba odłączać i podłączać. Ti…Ta…Ti… Nie. To tylko plastikowa słuchawka telefonu.
- No cześć Basiu, tu Zbynek. Szczere współczuję śmierci męża. To był świetny facet.

- Dziękuję...
- Ja dzwonię troszeczkę popytać i przeprosić. Przeprosić, bo nie będę mógł odprowadzić go na sam szczyt Marcinkowskiej Górki, bo mam przecież ten cholerny lęk wysokości.
- ...Nie szkodzi, naprawdę...ważne, że będziesz.
- Po drugie - jakiego koloru będzie trumna? Bo nie wiem co założyć tak żeby pasowało...
- ...Trumna?
- No tak, inaczej dębowa jesiona, drewniane pudło, nowy domek męża.
- Boże...wiem...chyba – chwila milczenia w słuchawce – jasny brąz.
- Podpalany?
- ...Chyba tak...
- Uu, to muszę nowy garnitur kupić, niestety. Musiałaś sporo baksów wyłożyć.

Zgrzyt. W słuchawce.

- Zasługiwał na to...

- No tak, tak, ale z pracy ci niczego nie wypłacili? Jakąś odprawkę, może kredyt pracowniczy „Sumienny - Trumienny”?
- ...Nie byłam u niego w pracy.. powiem ci...nie miałam do tego głowy.
- Słuchaj, a on będzie miał w trumnie tą starą perukę? 
- Tak...zaniosłam...mu...
- Bo wiesz...z jednej strony chodzi o to żeby nie mówił wszystkim „baj baj” łysy jak pięta, a z drugiej ja coś tam widziałem, jakieś obrzydliwe paprochy w tej peruce ostatnio.
- Nie zauważyłam...
- No jak ostatnio żeśmy się widzieli parę dni temu, to widziałem. Mieliśmy w ogóle bardzo nieprzyjemną rozmowę, Baśka. Pokłóciliśmy się strasznie, no bo ile ja mogę czekać na zwrot tej kasy, co na wasze wakacje pożyczył, nie? Ja rozumiem – baju baj wyspy kanaryjskie...
- ...Nie przypominam sobie żeby coś pożyczał...poza tym przecież byliśmy w Dąbkach nad morzem...
- No to prawie to samo, tylko milej, bo wszystkich sąsiadów tam spotkasz. Zapomniałem spytać w ogóle – dobrze się bawiliście?
- Przecież ty też tam byłeś...piliście całe dwa tygodnie a my byłyśmy z dzieciakami i codziennie rano was dobudzałyśmy, bo pytały się „czy dada jeszcze żyje”.
- No to mówię, że kasę mi wisiał pieniądze za wódkę z całych dwóch tygodni.
- Jezu…oddam ci..naprawdę..muszę ochłonąć, znajdę jakąś pracę i oddam do cholery..! 
- Na razie ci wierzę. A nawrzucałaś mu trochę muszel znad tego morza? Bo przecież Dąbki to jedyne miejsce, gdzie chłop sobie był poza Opatowem...
- Dzieci wzięły sobie te muszle. Słuchaj, mam jeszcze sporo rzeczy do zrobienia.
- Rozumiem, rozumiem – przygotowania, czarne kiecki i tak dalej. Ale dokończę o tej peruce. No to żeśmy się pokłócili i on się strasznie na mnie rzucać zaczął, jak jakiś gej albo inny tubylec. Wrzeszczał na całą ulicę, wstyd! Potem mnie złapał za nowiuśką marynarkę, charczeć zaczął, pluć na mnie, uwisł mi tak na szyi. I gada „ratuj, ratuj, pomóż!” . No to go chlasnąłem w mordę, mówię żeby się uspokoił i że żadnej wódki ani więcej kasy teraz nie dostanie. Przykro mu się strasznie zrobiło, bo już się do mnie nie odzywał i nie ruszał. Usadziłem go na ławce i wtedy zobaczyłem z góry, że ma strasznie uwalaną w czymś tą perukę. 
- Ty! Ty! Skurczy..! 
- Ja, Baśka, zawsze powtarzałem, że ta obrzydliwa wóda kiedyś go wykończy. I wykończyła.


Epilog - Życie


1.



  Istota w białej sukience milczy istotnie, z białą poświatą zamiast twarzy. Leży w dawnej świetności na kanapie. Mizia palcem swoją poświatę i puka prawą piętą w lewą. Pod nim biel, nad nim biel, wokół niego bezkresna biel. Zaczyna właśnie kreślić kwadraciki w poświacie, kiedy nieopodal kanapy pojawia się niski, gruby mężczyzna o bujnej czuprynie. Zbliża się pośpiesznie, choć nieśmiało.
- Witaj, proszę księdza. – kłania się nisko, a z głowy spada mu czupryna. 
- Oszczędźmy sobie tego. Mów mi po prostu Bóg. 
- Tak, jest panie Bogu. – rzekł pochylony łysol, szukający swej czupryny na białym dywanie.
- Nie szukaj, tu nie będzie ci to potrzebne. 
- Ale...dostałem ją na urodziny od żony i syna.
- To było 23 lata temu – a Twoja żona syna nią odkażała, gdy zbrakło papieru. A z kolei syn pewnego razu zwrócił do niej zawartość żołądka.
- E! Przecież to ja, zwróciłem. Ta łajza przecież ni piwa, ni winka, ni wódki, ni czego w gębie nie miała. Ale że se sukinkot du...
- Pupę...pupusię, pupuśkę, pupuninkę, pupeczkę, pupupipipusię...
- Że sę dupę...podcierał!
- To także Twoja wina. Żona dała Ci wtedy pieniądze na papier toaletowy, a Ty poszedłeś na wódkę! – zaczął szurać nogami.
Szuranie z każdą chwilą stawało się coraz bardziej nieznośne. Szur, szur, szur , szur. Grubas złapał się za głowę i skulił.
- Ja wiem, że ty księże, Bogu, możesz szurać syrami jak tylko chcesz. Głośno, głośniej, najgłośniej! Szur, szurzej, najszurzej! Jesteś największym szuraczem we wszechświecie. Większym od tej większości, co mówię, i większy od największkości, co o niej mówiłem, przed największkością! Ale błagam, na Boga Bogu Buga Bu, przestań SZURAĆ! NIE CHCĘ SZURÓW! NIE SZURAJ! 
- Kapci szukam. – burknął donośne, jakby zamiast strun miał głazy.
Kawałek białego, puchatego podłoża sam owinął się w dwie duże stopy z chmurnego betonu. 
- Czy wiesz co tak szurało, były śmiertelniku? – zagrzmiał z piorunami Bóg.
- Syry twe, panie Bogu? Niebiańskie, piękne? – rzekł ze łzami w oczach, na kolanach.
- Nie. To Twoje sumienie tak szurało. Tylko ten głośno słyszy moją arię szurania, kto ma sumienie obciążone. 
Grubas zaczął szurać nogami o podłoże. Po chwili nie słysząc nic, usiadł na podłodze i znów zaczął próbę szurania. 
- Nic nie słyszę! – płacząc, bezradnie próbuje usłyszeć dźwięk swego szurania.
- Bo sumienia swojego do tej pory nie słyszysz. Słyszysz szuranie tylko tego, kto zna wszystkie Twe występki, Twe sumienie. Tylko tego, kto silniejszy! A teraz! 
Klepnął tak bezlitośnie, tak wybitnie klapkiem o piętę, że aż grubas przewrócił się na plecy. Zasłonił twarz rękami.
- Tylko nie klapanie ciapem, ja nie znoszę! Nawet i brudne skarpety, tylko nie ciapy!
Bóg (Biała poświata) uformował z chmur przypominających watę cukrową, księgę. Posłał ją w łapska grubasa.

- Otwieraj i czytaj. – huknął Bóg.

2.
Były śmiertelnik otworzył z dziwną łatwością masywną księgę. Chrząknął przerażony. I zaczął czytać
Osoby dramatu:
Bóg
Ojciec marny
Syn niedobry
Potwór, nie mąż
Bez wyobraźni idiota
Pijak
Piwny plotkarz rzeczy błahych
Grubas
A.




- Skąd tu tyle ludzi?! A kim jest A.? A. kim? Panie Bogu? – spojrzał z wybałuszonymi oczyma na Boga (Białą Poświatę)
- Cichaj! Cichaj! Zaraz będziesz mówił, skrzeczał i beczał! – Bóg zaczął klepać ciapkiem 

o piętę.

Bóg
Bóg (Biała poświata) wybija cały czas ten sam bezlitosny piętowy rytm.
Słuchaj! Wielki Ciap! Wielki Klap! Klapanie ciapem! Ciapanie klakiem! Mów! Mów, co czujesz! Niech Twe cierpienie odbije się od CIAPA i wyzwoli duszę! Mów! Klapanie ciapem! Ciapanie klakiem!


Ojciec marny

Kot Gargamela, Klakier! - wykrzykuje jakby ostatkami sił grubas i wije się z bólu – Syn Arek oglądał Smurfy! W ciapkach oglądał! Jak leżałem padnięty! Syrą w skarpecie gładził głośno ciapa! Jak leżałem padnięty! Wrzeszczał „tata tata tata”! Cholera, nie zniosę!


Bóg

Dobrze! Dobrze! Ciapek-Pięta! Pięta-Ciapek! Piętuj ciapka! Ciapkuj piętę! 


Syn niedobry

Brałem matce rentę! 


Bóg

Przyrżnął ciapkiem o piętę tak, że gdyby był człowiekiem na pewno zostałby mu ślad.


Wielki ciap! Ciap o podłogę bez dywana! Klapnięcie ciapa bez dywana! Dywanięcie klapa bez ciapana! 



Potwór, nie mąż

Żonę budziłem z rana! – przeturlał się w bok, lecz nad nim i tak Bóg ze swym ciapem – Był ze mnie kawał mydła!I w ogóle nie mieliśmy bydła! Nie! Pomyliłem! Wtedy też się tak myliłem! Wrzeszczałem na żonę, że bije dzieciaka!A on spadł z trzepaka! Przypilnować nie umie! Ja teraz siebie nie rozumiem! Kurwa! Święty Boże, dopomożesz?


Bóg

Dobrze! Dobrze mówisz! Jeszcze kurwy się wyzbądź z miejsca obok Świętego Boga! Kurwy się wyzbądź! Patrz na ciapa nad ciapami! Natychmiast! – zaczyna nim wymachiwać – Gadasz, ciapasz! Wielki ciap ze skóry, ze spoconą stopą! W ciapie, 

w miejscu paluchów, zadomowił się brud z uszów! 


Bez wyobraźni idiota
Zaczęło nim telepać.
W ciapie brud z uszów? Z ciapa brud w uszach? Ja nie zniosę tej nielogiczności! Uszany miód w ciapie nie gości! W ciapie brud z pazura! W pazurach brudu góra! W kanalizacji niejedna rura! 


Bóg

Nie stosuj dygresji i nie kłam! Pamiętaj, że Z USZÓW CIAPNĄŁ!


Pijak

No z kolegą żem raz chlapnął!


Bóg

CIAP
Pijak
Dwa!
Bóg
CIAP! 


Pijak

Trzy! 



Bóg
CIAP! CIAPULEC! RODZINA CIAPULETTICH!
Pijak
Milion pincet sto dziewincet!
Bóg
CIAP!


Pijak

Wiency? 


Bóg

Mniej! 


Piwny plotkarz rzeczy błahych

Wie Bóg, że sąsiad był gej?


Bóg

Bez regresji i dygresji! Odejść zero! Nie liczby, a słowa! Teraz płacz nad swoim ciapem! Bo ja ciapię nad twym płaczem! Ciapię na twój płacz!


Sracz

W pracy przezywali mnie Sracz! – człowiek ma całą twarz mokrą od łez i potu – W pracy przezywali mnie SRACZ! Sracz mnie przezywali, bo wcześniej się napiłem. Z wygódki nie wychodziłem! 


Bóg

Bóg wzniósł się do góry i wziął ciapy w swoje ręce.
Wziąłem ciapy w swoje ręce! Szczerze płacz, bo ciapem dotknę! 


Grubas

Nie! Błagam na Boga, Bogu! Nie dotykaj!


Bóg

Dotknę! Albo ciap albo płacz! 


Sracz

Sracz! Sracz!


Bóg zbliżył ciapy na odległość około pół metra od człowieka. 

Grubas
Dobrze! Dobrze! Zapłaczę najgłośniej! Będę beczał, ryczał, kwi kwi kwiczał! – podniósł się ledwo na kolano i wzniósł ręce do góry. Patrzy zapłakany:



BE! Przepraszam rodzinę za to, że chlałem! 

BEE! Przepraszam kolegę, że mu nie oddałem! 
BEEE! Przepraszam cię Baśka, za słabo kochałem!
BEEEE! Przepraszam Cię synu, że młodość zmarnowałem!
BEEEEE! Przepraszam za wstyd, który wam przyniosłem!
BEEEEEE! Przepraszam gadzino, że na Ciebie doniosłem! 
BEEEEEEE! Przepraszam za wszystkie te chwile stracone!
BEEEEEEEE! Przepraszam jeszcze raz i na wszelki wypadek – żonę!
BEEEEEEEEE! Przepraszam też tych, których przeprosić nie zdążyłem
BEEEEEEEEEEE! Boże, tej grubej w liceum dawno temu wsadziłem! 


3.

Padł zemdlony. I zdziwił się, bo przez zamknięte powieki nie prześwitywała jasność. Panowała za to podziemna ciemność węglem malowana. Zaczął oddychać głęboko, jakby się tą wszechobecną, nienaturalną czernią dusił. Na szczęście dla człowieka, pojawiła się nadzieja. Żona wyłoniła się z nicości i patrzyła na niego. Srogą miała minę.

- Znowu piłeś? 
- Baśka! Basiu!Nie piłem! Nigdy się już nie napiję!


Zniknęła. Wołał, krzyczał,bezskutecznie. Zamiast niej pojawił się syn Arek. Płakał.

- Boję się, że zostanę takim ciulem ze szklaną szyjką jak ty!
- Mówiłem ci synu żebyś nie klął! Nieładnie kląć! 
- Pijany pijus! 
- Arek! Zapomniałem ci powiedzieć. Zapomniałem i już nie powiem! W szafie pod ubraniami nagrałem kiedyś na kasety wszystkie odcinki z Gargamelem! 
- Dorosły już jestem!
- Weź, weź!

Zobaczył swojego starego psa-kundla.
- Żywiec! Żywiec! Chodź do pana! Chodź!
Spostrzegł po chwili, że pies trzyma w pysku kapcia, merda szczęśliwy ogonem. Wyciągnął rękę w stronę pyska zwierzęcia. Bardzo chciał zabrać mu but. Tak bardzo tego chciał.
- Daj panu! Teraz już założę! Naprawdę!

Pies zniknął. Albo uciekł. Razem z nim zamazała się ciemność, a pojawiła wcześniejsze, przenikająca całe ciało jasność.



4.

- Nie! Pies uciekł! Co teraz? 

- Spotkała cię kara. Wcześniej uciekałeś od ciepłych ciapów, dywanu na trzepaku, garnków, jasnego ogniska i twarzy tych pięknych ludzi. Otrzymasz jeszcze jedną karę.
- Panie Bogu! Jaką?
- Twoją karą jest Życie. 
- Życie? Wracam do życia?! Wracam na wyro?! Haja! Wspaniale!
- Ale będzie to nowe życie. Całkiem od nowa.
- I nic nie będę pamiętał? Tak to nie chce! Oszczędź mnie! Ciapy pokocham! 
- Nic, nie będziesz pamiętał. Co kochałeś ani czego nienawidziłeś. Nowe życie. 
- A gdzie idę, powiesz?!
- Ojciec Twój będzie alkoholikiem. Taki jak ty będzie, znasz go. 
- Panie Bogu! Nie! Nie!
- Tak. – wyciągnął rękę w stronę człowieka.


Ten złapał się jej kurczowo, nie chciał puścić.

- To ja chcę do Piekła! Istnieje Piekło, co? Całe życie mnie to trapiło, czy tam pójdę. Istnieje Piekło?
Bóg zaczął się dobrodusznie śmiać.
- No , odpowiedz panie Bogu?
- Chodziłeś po nim przez 59 lat i dalej pytasz?


Nowy rozdział 



Młody mężczyzna kucnął przy wózku ze śpiącym dzieckiem w środku. Żona mężczyzny pasowała do mężczyzny. Oboje byli dość przeciętnej urody i ubioru. Przeciętne mieli miny. Zwłaszcza mężczyzna, który prosto patrzył na dziecko. Tak jakby chciał mu powiedzieć, że zrobi dla niego wszystko.

- Wszystko zrobię, żeby nie był taki jak ojciec, Panie Zbynku. – powiedział mężczyzna patrząc na różowości swojego synka.
- Ale twój ojciec to był świetny facet. Wpadł tylko w złe towarzycho, Aruś. - splótł ręce Zbynek,  zamiatając wesoło ogonem.  

Piwnica pod baranami, cz. II


W piwnicy niewiele było śladów jej dawnej świetności. To przecież z tego miejsca, siedząc na wspaniałych tronach, dekrety wydawali wielcy królowie, a przebiegli dowódcy bezwzględne rozkazy. Teraz mogę już tylko podejrzewać, jak okazałe te wnętrza były i jak wymyślnie musiały być zdobione. Pierwszy, historyczny dekret wydał król Teść I , zwany Wielorybem, kiedy to nakazał umieścić tu naprawiony motocykl i zakazał używać go swemu synowi. Później, na krótko, zamienił to miejsce w lochy i gościł tu zalotników swej córki. Dziś, spocony i podpity, śmierdzący ślepym marynarzem, sterczy przy skrzynce z bezpiecznikami. Pomaga mu dzieciak ze świeczką.
- Jest tu gdzieś jeszcze ten motor?- spytałem ze szczerego serca w smole.
- Jaki motur? - udał Wieloryb.
- Ten, co Radek próbował wjechać nim na drzewo. Znaczy ściąć choinkę na święta. 
- Aha, ha! Ten! Sprzedany. 


Szukałem oczami słoików z barszczem, ale było tak ciemno, że widziałem tylko marynowane żaby i ważki. Koło nogi przemknął mi szczur. Widać zabrakło im słoików. Spojrzałem na teścia i jego pomocnika. Jeśli nie uda mu się tego naprawić to będzie musiał  go, co najmniej, kopnąć prąd. Nie może zawieść ani siebie, ani tego dzieciaka ani całej weselnej menażerii, więc wróci przegrany, ale przynajmniej ranny. Jednak na chwilę obecną, młody niewątpliwie się nudził.
-Młody, chodź tu na chwilę z tą świeczką. - zawołałem do krasnala z łojotokiem.
-Ale... - spojrzał z przejęciem na grzebiącego w skrzynce starszego krasnala-giganta. Który zapewne dojdzie po męsku do wniosku, że poradzi sobie bez oświetlenia.
- Nie, poświeć mu jak potrzebuje. Mi za życia świeczki niepotrzebne – zaśmiał się teść , a zięć  razem z nim.
Poświecił i niemal od razu zacząłem się witać z tymi cudeńkami. Leżały na beczce z, sądząc po zapachu, kapustą. Wręczyłem bachorowi torbę.
- Trzymaj. - i zacząłem ładować słoiki.
Dwa. Cztery. Sześć.
Nagle dźwięk dziwnego bzyknięcia rozległ się w piwnicy. Teścia nagle odrzuciło od skrzynki - Nic mi nie jest, prąd mnie kopnął. - uspokoił chłopaka, który pomagał mu się podnieść. - Wsadziłem palce w źródło zwarcia.
Osiem. Dziesięć. Nie sposób było tego przewidzieć. 

- Wujku, masz czarne palce!

Dwanaście. Wyszedłem na górę ledwo taszcząc reklamówkę ze słojami. Szedłem tyłem, bo dzieciak musiał mnie wypychać razem z worem.
Na górze, przy drzwiach, czekała już na mnie baba.
-I co? Wiecie co się stało? - głupio spytała pomagając mi wciągnąć- reklamówkę na powierzchnię.
-Twój tatuś wsadził rękę w źródło zwarcia. - otarłem pot z czoła i znów złapałem za wór.
-O Boże. Bo tutaj się na chwilę zapaliło i zaraz zgasło!
-To powiedz mu, żeby wsadził jeszcze raz. I jak chcą mieć prąd na cały wieczór to niech nie wyciąga.
Nic nie odpowiedziała tylko patrzyła się na mnie jak cielę. Spostrzegłem, że miała trochę szminki na policzku. Chyba się malowała w tej ciemności. Po cholerę jak i tak nikt nic nie widział? Nieważne.
-To może zadzwonić po elektryka? Przyjedzie i zrobi.- palnęła nagle.
-Czy ty wiesz kto jest elektrykiem?
-Nasz sąsiad. - pogrążała się dalej.
-A wiesz kto jest naszym sąsiadem? Szumski, babo! Szumski!
Znowu stała jak cielę.
No co tak stoisz jak cielę! Pomóż mi to zaciągnąć do samochodu! Barszcz zjem sobie w domu.
I światło też sobie zapalę.

piątek, 6 lipca 2012

Na kolanku: Musztarda

27-letni Kamil ułożył brodę na rzepce swojej dziewczyny. Wtulił ręce w jej łydki, ona wczesała mu się we włosy.
- Zbiłem dziś dwanaście słoików. Kolendra mówi, żebym się nie przejmował, bo on na początku zbił siedemnaście.
- Bo każdemu jest ciężko pierwszego dnia, Miluś. Każdemu.
- Ale on mówił o pierwszym miesiącu.
- Jutro już nie zbijesz żadnego.
- W ogóle nie czuję się tam u siebie. Ta musztarda tak dobrze mi się kojarzyła, pamiętasz? Z kapciami, z ugotowanym jajkiem. Zawsze obracałem słoik przy stole.
- "Woda, ocet spirytusowy, gorczyca, cukier, sól, przyprawy, barwnik: kurkumina. Chronić przed bezpośrednim oddziaływaniem promieni słonecznych." Zawsze obracałeś na głos.
- Boże, wiesz jak mnie zawiodła ta gorczyca?
- To tylko pierwsze wrażenie.
- I tak niezłe w porównaniu z przyprawami.
- Sama chemia?
- Bez konserwantów, bo bez przypraw. Nie znalazłem ludzi od przypraw. 
- Może źle szukałeś.
- Szukałem cały dzień i nic. Myślałem, że jeden coś przyprawia, ale okazało się, że robił sobie kisiel. 
- Zrobić ci?
- W tym kubeczku z ułamanym uchem.

środa, 4 lipca 2012

Oparzenia

Jestem lawą w majtach wulkanu i kiedyś słońce bogiem było, bo jest nienamacalne. Jest mrużydłem oczu, kisielem rozlanym przez nic a nic. Obracam się rannym pierogiem na teflonie południa. Słońce może i bywa namacalne - kiedy koślawkami dzidzia maluje go na kartce papieru. A może jest zawsze - bo dzidzia namalowała go na kartce papieru. 

niedziela, 24 czerwca 2012

Siłaczka

Kiedy balanga nie chce się skończyć a ktoś nie chce jej zacząć (porzeźbić w denaturacie też nie chce), to ten ktoś może zostać nazwany miotłą kurzącą lakierowaną ścianę. Zmiataj stąd, skurzwielu! - powie czarodziej Merlin bez brody, szpiczastego kapelusza i szaty spływającej na posadzkę. Więc może to nie czarodziej? Może, może. - przypuszcza zbyt szybko napruta pracowniczka niewielkiego kina zarabiającego rzadziej niż barman bez rąk. 
Jej riposta dziś piszczy. Pies z kulawą nogą ignoruje. Milczeniem spuszcza pysk na kwintę, bo akurat szuka karmy. Ona też szuka karmy. Ich związek nikogo nie obchodzi. Mówią, że z tęsknoty za pępowiną kupiła sobie smycz. Pije śmieszne drinki w kolorze makijażu. Jakieś srebrne gwiazdeczki majaczą jej w odrostach albo to jedynie czysta wódka w oczach tego, co majaczy jej w oczach.
- Jak się wabi? - spytał Andy spoglądając na jej zwaliste kolana.
- Jak mnie zwabić? - obracała kieliszkiem w złą stronę.
- Ładnie. Nie tańczysz?
- Wczoraj tańczyłam.
Loża kamikadze, latarnia dla pijanych marynarzy supłających parkinsona nad parkietem. Kiczem niebieskim podświetla podbrudy gości zaproszonych z kuponu. Gabi marzyła się muzyka z przestrzennymi bębnami, ale ten rytm, to rytm jest zbyt sintetiko.
- Mój kolega jest muzykiem. Właśnie poszedł do łazienki. - poinformował kolega kolegi.
- Ale ty idź pierwszy. 
- Jutro wchodzą do studia. 
- Na jakim kierunku?
Śniło się jej kiedyś, że jest samokserującą się notatką. Albo, że ma rentgen czaszki. Już nie pamięta.
- Podobają mi się twoje rajstopy. Wyglądają jak czarne leginsy. 
- Przyniesiesz mi rurkę z baru?
- Słomkę?
- Nie wiem.
- Słomkę?
- Weźmiesz?
- Podobasz mi się. 
Uniósł się i zaczął przeciskać między naprutą serpentyną Sz.P. zaproszonych. Zapomniał, chuchając w usta grubawej Gabi, przeanalizować na swoją korzyść brązowej marynarki w sztruksie. Założył ją facet jakiś, ale zniknął z pola widzenia sekundę temu, góra dwie. Trudno. Dowcip przepadł. Po dowcipie. Przy barze zaatakował go znowu kolega z pracy Grzela, którego prawa ręka piła właśnie brudzia z lewą. 
- Brudzia, ale masz marynarę! - wrzasnął Grzela niesparaliżowaną częścią ust. 
Andy spostrzegł, że on sam jest gościem od brązowej marynarki. Dowcipu już niestety nie pamiętał. Albo po prostu nie lubił się z siebie śmiać. 
- Nie byłoby to wybitne - zmiękczał Grzela - gdyby na olimpiadzie oprócz medali dawali marynarki? Brązowa, srebrna, złota? Nie musieliby stać w tych obrzydliwych dresach. Brudzia!
- Ludzie wtedy nie chodziliby na koncerty popowe.
- Eh...brudzia. Całe życie w dresie.
- Ale ty siedzisz w dresie, nie stoisz. 
- Z kim przyszadłeś? Przyszłeś z kimś?
- Siedzę z kimś.
- Z kim? 
Odwrócił się w poszukiwaniu właścicielki masywnego doga, ale na kanapie został tylko odcisk wszechmocnych pośladków Gabi.
- Ona jest nie do zdarcia.
- Ktoś ci narobił na buta. - wychuchał Grzela.

Trawiacki


Trawiacki od rana nie był dziś sobą. To nie problem nocnej wódki rozlanej na świt, bo Trawiacki nie pije. To nie ostatni fragment domina układanego nad przepaścią wielkich kanionów. Trawiacki nie popadał w depresje. To też nie żart, chociaż zarazem trudno o coś bardziej komediowego. A raczej komedianckiego. Trawiacki jako nie on, jako nie Trawiacki, od razu mógłby być wzięty za komedianta i balerinę, bo przecież każdy kioskarz i mechanik bez namysłu wie, że niebycie sobą jest szczytem nieróbstwa. Niczego więcej. Mechanik w warsztacie wypala fajrant, czytając przy tym smutną gazetę, a kioskarz w budce nie pali co prawda, w obawie przed samospaleniem, no ale myśleć sobie może na przykład o posiadaniu lepszego samochodu albo jakiegokolwiek samochodu. I tu stawiają kropkę, tyle małych frustracji dnia roboczego wystarcza im do podwieczorku. Po co tracić czas na niebycie sobą, skoro aż nadto problemów piecze nas we własną skórę? Uciekamy od niej wtedy, gdy mamy problemów wystarczająco i jeszcze trochę lub wtedy, gdy ich wcale nie posiadamy, uważając, że bladość naszych tyłów dobrze pasowałaby w sezonie obecnym do czerwonych pasów po końskim bacie. Trawiacki natomiast nie czuł ani pieczenia ani swędzenia. On czuł, był pewny, że jego umysł znalazł się w obcym ciele zamieszkałym w obcym miejscu z prawdopodobnie całkowicie obcymi ludźmi. Mało tego! Trawiacki nie nazywał siebie nawet Trawiackim. Nie pamiętał na chwilę obcą i obecną swojego oryginalnego imienia, jednak był absolutnie przekonany, że w jego prawdziwym życiu, które nigdy wcześniej nie wybrzmiewało w tak śmieszny sposób, jest zupełnie kim innym. Pewien tamtego jak tego, że siedzi teraz na skraju łóżka w miękkich brąz-kapciach i błękitnej pidżamie w płatki czegoś bliżej przez niego niezidentyfikowanego. Na przeciwko łóżka stało podłużne prostokątne lustro oparte o ścianę z dwoma białymi oknami. Gapił się na nie od mniej więcej pół godziny, z płucem zdyszanym od gwałtownego napadu paniki, które od lat wyglądało dosyć podobnie. „Klasyka” - można powiedzieć. Najpierw faza meczu pingpongowego pomiędzy klamką reprezentującą drzwi i oknem w barwach świata. Trawiacki robi wtedy za pustą w środku piłeczkę zdmuchiwaną z kąta w kąt przez własne namiętności. Później wymacywanie mebli, najszczersza miłość do detalu, zabawa mandarynką, wciskanie długopisu, ewentualnie opieka nad niewidzialnymi istotami zamieszkałymi w królestwie dywanu. Etapem ostatecznym są umiłowane powroty na skraju łóżka, kiedy opuchlizna może z wolna opaść, jak nieudany biszkopt; tętno przestać gulgotać rozsadzając czaszkę, a Trawiacki przytulić myśli do jakiegoś przyjemnego skrawka własnej pamięci. Było ich od cholery, więc zamartwiał się przy okazji, że być może jest ich zbyt dużo i są zatorem dla prawdziwego życia w przyszłości. „Prawdziwego życia” będącego zawsze obok albo hen, w oddali. Otóż to. Utulał się kojącym problemem, zapychaczem sennym, podczas gdy tu i teraz czekała sprawa, jakkolwiek by to nie zabrzmiało, o wiele poważniejsza i realna. Trawiacki nie jest Trawiackim i na pewno w ogóle nie przypomina Trawiackiego. Siedzi na skraju łóżka uspokajając się z jednej strony, a z drugiej obmacując czyjąś twarz, która była w tej chwili jego twarzą. Niebrzydką na szczęście. Uroda niemal szwedzka, jasne włosy zaczesane do tyłu, rysy smukłe, nos odrobinę zbyt długi i niedookreślone oczy przypominające jezioro w środku gęstego lasu. Cera blada, w tej chwili spieczona marznącym przerażeniem. Ogólnie, stanął w niebezpiecznej oddali od lustra, był na pewno szczuplejszy niż wcześniej, na oko 10 centymetrów wyższy od siebie samego i z rozchylonymi ustami sprawiał już tylko wrażenie wydymanego ślepca, a nie natchnionego skryby. Straszliwie bolał go tył głowy.
- Kim ja jestem, no? Kurwa, jak to brzmi. - zaczął rozpaczliwie kanciasto rozglądać się po pomieszczeniu – Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa. - podśpiewywał z nabrzmiałą wesołością – Chce się kurwa obudzić. To nie sen, to na pewno nie sen. Śniło mi się to kiedyś, nic dwa razy mi się nie śni. Muszę coś z tym zrobić, sprawdzić muszę.
Na myśl przyszła mu najlepsza maszyna identyfikująca jaką znał. Gdzie znajdzie komputer osobisty z zainstalowanym stałym łączem? Otworzył wszystkie szafki, regały, biurko, ale znalazł w nich tylko podręczniki do chemii, fizyki i architektury. Z szafy na ubrania wyskoczyła na niego znowu deska snowboardowa. Przecież nigdy nie czytał podręczników do chemii, fizyki, snowboardu, przecież nigdy nie jeździł na architekturze.
- Gdzie ja kurwa jestem? - złapał się za potylicę, przypominając o złośliwym bólu. Wtedy odruchowo spojrzał na zbyt idealnie wyprasowaną poduszkę, przyjaciela małżowiny, towarzysza jego dzisiejszej męki. Coś musi być pod spodem. Zrzucił jaśka. I jest! Czarny laptop z zawstydzającą naklejką samochodu rajdowego o numerze 71.
- A jednak mamy coś wspólnego. - wyszeptał zduszony przerażeniem i włączył sprzęt przyciskiem, który natychmiast zapłonął na niebiesko. Ulga. Menu było w języku polskim, znaczy jest w Polsce. Zaczął być gdzieś, nie tylko w próżni. Za chwilę folder jeden, drugi, zna te foldery, zna literówki. Poznał siebie po komputerze. Tak mu zeszło do nocy i  kolejnego ranka. Obudziłby się nawet rześki, gdyby nie to, że znów nie był sobą.

sobota, 23 czerwca 2012

Kort

Dziwka grała w tenisa. Nikogo nie obchodzi dziwka, ale początek w lukrze jest ideą wartą przeanalizowania. Mączka przetarła jej słone kolanko. Pączek jest ideą wartą przeanalizowania. Przechodząc obok kortu mijam kort, za kilka uderzeń przeminę go znowu. Idę do cukierni. Wezmę sobie dwa, może jedno. Uderzenia. Nikt jej niczego nie zrobił. Sama sobie wymyśliła. Ta dziewczyna. Ta dziewczyna chodziła ze mną po i przed szkołą. Dziś jest kusą białą spódniczką karbowaną na udzie. Płaci jej facet, mieszka na przedmieściu. Ten facet, ona nie. Wieczorem powieki zapinały mi się na rzepy, ona zadzwoniła po nic. Uwielbiałem, kiedy nic nie chciała.

- Wyjuchać mnie chciał mianowicie na kocyku. Dobrze, że wzięłam termos.
- Czemu?
- Picie chciał wylizać.
- Wylizał?
- Bateria mu padła.
- To czemu termos dobrze wzięty?
- Bo miałam czym uderzyć.

Podłoga

A kiedy leżałem już niczyj na dębowym lodowisku, ona przybiła mnie do niego jak małego gwoździa. Poznała innego mężczyznę. Dobrze. Zbliżyli się do siebie. Niech będzie. Kilka moich ukąszeń po przecinku. Niech ma przyjaciół. Jakiś śmiałek weźmie na plecy ten ciężki głaz, będzie z nią rozmawiał, będzie w ciszy słuchał jej mimo zadrapań, sińców i skoliozy. Ja sam byłem często zbyt wyczerpany, by brać to brzemię na własny kręgosłup. Ale ona się z nim zerżnęła, pewnie z jakąś godzinę przed tym, kiedy mi o tym powiedziała. A mówiąc mi to płakała, tak bardzo płakała, geniuszem była ryku. Naturalnie jej wychodziło, niczym obłok, obficie jak niedźwiedź. Spytałem czy płakała, kiedy mu dawała. Cisza. Milczała przez chwilę, przypominając sobie, jak bardzo było jej dobrze.
- Nie.
- Więc teraz też nie płacz, wyjdź.
Chciałem pobyć w ciszy i posłuchać drewnianej podpalanej podłogi, pamiętającej całego mnie. Przytuliłem się do schłodzonej przyjaciółki.

Matka siedziała na łóżku, promienie telewizora malowały jej twarz na niebiesko. Bujne, puszyste włosy, blade policzki, całe ciało otulone koszulą nocną. Tuląc policzek do podłogi i zasypiając, myślałem o jej owłosionej waginie którą zobaczyłem tego ranka w łazience. Nie byłem w stanie wykrzesać z siebie żadnego uczucia-podniecenia, wstydu albo nawet śmiechu. Teraz podczołgałem się pod jej nogi i wspiąłem się na łóżko.
- Co robisz?-spytała wciąż patrząc w ekran, jakby tam zaklęte były jej marzenia.
A ja milczałem. Niezdarnie przykryłem się ciepłą kołdrą i zacząłem zabawę w mrużenie oczu, czyli sprawdzanie, ile będę w stanie zobaczyć przy coraz bardziej przymykających się powiekach. Kiedy prawie nic już nie było widać poza ostrym światłem telewizora, zapadła ciemność całkowita. Skończył się program, matka wyłączyła telewizor, zaczęła wyciągać mnie z łóżka. Poprosiłem ją żeby przestała, bo chcę jej coś powiedzieć. Posłuchała, a ja podparłszy się na rękach spojrzałem na jej widmo. Ręka spoczęła na moim boku.
- Chcę mi się kupę. - wyszeptałem nie odrywając od niej wzroku.
- Chodź, pójdziemy do łazienki.
Nikt tak troskliwie nie reaguje na kupę człowieka jak jego własna matka.
- Bardzo chciałbym zrobić ją tutaj, ale wiem że będę musiał przejść przez zimny korytarz do łazienki.
- Zaniosę cię.
Wzięła mnie na ręce i wyszliśmy z pokoju tymi samymi drzwiami, którymi teraz wyszła ona.

Jak zwykle, te kilka świętych chwil dało mi spokój. Ocknąłem się i podpełzłem do mojego wehikułu. Mocno złapałem się go obydwiema rękami i po około minucie byłem już na tronie. Niedługo pewnie uda mi się zrobić to w pół minuty. Pojechałem za nią. Minąłem korytarz ze śliską podłogą i skręciłem w lewo. Płakała w kuchni, a śmierdzący papieros razem ze mną dogorywał w popielniczce.
- Nie musisz płakać. -podjechałem bliżej- To znaczy chodzi mi o to, że nie masz powodu żeby płakać. Jest w tobie teraz dużo z dziwki, ale to ci przysługuje. Wiesz dlaczego.
Nic nie mówiła, wolała jednak płakać. Znowu wzbierała we mnie złość, a tak bardzo przecież nie lubiłem się złościć. Zacząłem jej mówić straszne rzeczy. O szacunku, że wciąż go mam. O błędach, które popełniłem. O miłości. Ale myślałem tylko o tym żeby ją zerżnąć. Wyglądała cudownie, kiedy płakała. Brzydziłem się tylko przez to obce wsuwanie ponad godzinę temu.
To chyba spowodowało, że moje myśli zamieniły się ze słowami.
- Robiłaś mu laskę? - udała, że nie słyszy, była czerwona, oczy miała napuchnięte od płaczu, który nie pozwalał jej od razu odpowiedzieć i wykorzystywała to przez moment- Robiłaś? Tak?
Pokręciła głową. Wierzyłem jej, była szmatą. Szmata nie patrzy w oczy, ale mówi prawdę.
A więc od razu przeszli do wsuwania. Musieli być zdrowo napaleni. Pytając czy zrobi ją mi, wiedziałem że przez chwilę będzie milczeć, nie denerwowałem się, zastygłem. Patrzyła na smukłe palce swoich rąk tworzących różne figury. Zacząłem mieć obrzydliwe myśli. Na szczęście, w końcu zbliżyła się gwałtownie, tak żeby nie patrzeć mi w oczy. Zaczęła wolno muskać ustami moją szyję. Wtedy już cała moja, skruszona i nieśmiała, uklęknęła na kuchennej podłodze.

czwartek, 21 czerwca 2012

Moja Pussy


Spocony dupal kobiety zwanej lycrą i zwanej optymizmem był całkowicie lepszy niż ten zlepek cytatów, antologia parapetów, o które opierał się mój dzień, co go opuściłem dwie ulice temu. Przestrzeń pokonała czas. To znaczy na chwilę obecną, a więc chwilowo. Pomnik zwycięstwa przestrzeni też zależny jest od czasu i trwać pewnie będzie do czasu mojego wyjścia z tramwaju, czyli wehikułu zawieszającego przestrzeń. Spieprzyłem początek. To już koniec.

Każda nasza doba kończyła się i zaczynała od „itd.”, by ostatecznie zostać przeciętą moim kiełbasianym „vice versa”, małostkowym i wrednym jak obfity lunch przed apokalipsą.
Teraz wywołuję Ją po kolacji, w czerwonej ciemni. Tafla kałuży pod latarnią, gdzie podczas deszczu nocne błyskają flesze. Tam, nieopodal, obok ławki, poznaliśmy się, przyodziani w psa na smyczy i ciepły precel.

Kasownik wybił mnie w zapomnienie. Solarne imperium, kontrastując z kliszą wieczornej ulewy, kolonizowało granitowe kolano kobiety przeciwsłonecznej. Poroniony promień obnażał wszystkie koleiny zakonniczych rajstop, chroniących przed drobnoustrojami.
Ona, tamta, po wyjściu z kościoła pachniała kadzidłem, ale inspiracje do listów miłosnych czerpała z najtańszych pornosów. Eros ma przeziębienie, Biblia jest przeciwko i winszuje przegranym, a pornol okazuje się być najgłębszą kopalnią wiedzy o anatomii kopulacji przy świeczce zapachowej:

„Chciałabym, żebyś zajął się moją małą pussy, a ja wtedy wędrowałabym językiem po Twoim rumaku”.

Chciała, żebym zajął się jej małą pussy. Oprócz tego cytowała własną matkę, jeszcze o tym nie wiedząc; prasę codzienną też, ciekawe eseje i felietony o tym, co toczy przestrzeń, podczas gdy ja uczyłem się wieczności. Reszta uważała ją za głupią, bo publicznie spytała o to, czym jest „rekompensata”.

- Rekompensata to zadośćuczynienie za krzywdę. Zrekompensuj mi to, zadośćuczyń. – tłumaczył profesor.

Ona była nutą, drukiem, sceną w filmie, okropnym nawykiem, może wszyscy jesteśmy. To wszystko ciekawsze niż miednica z praniem. A ja nie byłem tak czysty, by godzić się na kurestwo. Ten zapach znam na pamięć od ojca, dziada, pradziada. Urodziłem się pod zieloną tablicą jakiegoś miasta. Z jednej strony tu jestem, a z drugiej mnie nie ma. Ale ten zapach znam na pamięć.

Uwielbiałem ją upijać. Staranne kolorowanie plakatów zostało jej jeszcze z podstawówki. Dlatego na przekór uwielbiałem ją upijać. Myślałem, że tego nie widzi. Zdradzała mnie na prawo i lewo. Myślała, że tego nie widzę.

Modlitwa o rozchylenie nóg przez nieznajomą z tramwaju. Wertując przez łzy wszystkie znane fetysze, szukałem podniet, potrzebowałem kobiety bezpośredniej, chociaż spisu jej treści, ślepej uliczki, krańcowego bieguna na zwiewnym szalu, gładzącego frędzelkiem po lewym policzku.

Teraz tylko nasiąkam potem, jak pięść pełna monet.