czwartek, 26 stycznia 2012

Piwnica pod baranami, cz. I

Babie lato i babiej siostry ślub. W dużym pokoju w chałupie, co by taniej było i więcej osób się podusiło. Głośniki, kolorowe dekoracje, opary wódki, potu i tańczące z bratankami ciocie. Wszystko między krzesłami, albo niebezpiecznie zaraz obok krzeseł i krzesła, mojego krzesła.


Siedziałem niedaleko szczerze brzydkawej mimo makijażu panny młodej i niestety niedaleko dziada ze wsi, gospodarza imprezy – brata baby ojca, z tego co mi mówiono. Kłapał on z jakimś nieznajomym grubasem. I co chwila zwracał się do całej masy zebranych.
- Piękne śklanecki żeśta kupiły to i polejcie mi tu! – polecił już nieźle nabzdryngolony unosząc szklankę.
- Coś ty taki ponury? – zaczepił mnie wspomniany grubas siedzący po lewej.
- A ty kto? – opary wódki mnie solidnie podtruwały.
- Mój tata. – poinformowała mnie baba.
- A...Nie wie ojciec, kiedy będzie i czy będzie, podany barszcz z jajem?
- Przecież już dwa talerze wychlipałeś! A co, smakuje? Musi, bo na kurzym zakwasie i naturalnych jajach – zaśmiał się gruby i zadowolony. Poklepał mnie jeszcze po plecach ze szczęścia.
Poluzowałem krawat i wziąłem głębszy oddech. Rzeczywiście poczułem w ustach aromat swojskich jaj z Wielkanocy. I rzeczywiście stały przede mną dwa puste talerze. Każdy ze swojską kiełbasą z Bożego Narodzenia.
- O. Ale kiełbasy żeś nie zjadł! Kiełba niezjedzona. – zauważył ojciec i złapał serdela z jednego talerza. Otrzepawszy z resztek barszczu, zaczął przeżuwać go w gębie jak niedźwiedź pstrąga.
- Bo nie lubię. Ja wolę z samym jajem. Chyba mi wolno. – obserwowałem go połykającego i oblizującego tłuste wardżyska. Świnia obrzydliwa. Pamiętam, jak nie chciał dołożyć mi na malucha, bo synalek chciał motocykl. Pojechał nim do miasta, wjechał w górę piachu na budowie i zatarł silnik. A ten sobie chyba zaraz weźmie z drugiego talerza.
- Wezmę sobie z drugiego, ta kiełbasa jest przepyszna! – złapał za drugi kawałek i powtórzył rytuał.
Myślałem, że nie wytrzymam. No nie wysiedzę i już. Ty byś wysiedział? Aż tu wreszcie wszystko siadło, jeb, prąd się wyłączył. Na prowizorycznym parkiecie pokrytym tureckim dywanem, nastąpiło pożegnanie z Afryką, bowiem hipopotamy płci żeńskiej z hukiem na siebie wpadły i tym samym zakończyły taniec godowy dedykowany bratankom. 
- Chyba mi się sukienka rozderła! Boże kochany! Rozderte giewno! - wpadł na mnie jakiś babsztyl z cycem o wadze miny przeciwpancernej, więc puknąłem z bańki w klatę. Jęknęła przyduszona i zdezorientowana.

Zadowolony rozsiadłem się wygodnie, dodatkowo poprawiając stymulując tym, że ktoś pewnie oblał deskę w klozecie. Tylko jakaś baba zaczęła strasznie piszczeć, ale musiała dostać coś na uspokojenie, bo zaraz przestała. Za to moja zaczęła mnie przykro szturchać.
- Zrób coś!
- Z bańki? - ostrzegłem.
- Zrób coś!
- Oczywiście, zrobię. Jechałem tu pół baku benzyny żeby posiedzieć w komorze gazowej. Poczęstowano mnie kiełbasą z Wielkanocy i jajami z Bożego Narodzenia. A teraz na finał wyłączyli prąd.– kiwnąłem z uznaniem głową w ciemności.
- Tobie prąd nie jest potrzebny, bo i tak ciągle siedzisz. Inni tańczą. Ty chcesz sobie nagle potańczyć? – znów dopadł mnie z mroku jej głos.
- Nie, chcę trafić do wyjścia.
- Oj, przestań choć raz być taki upierdliwy, niby dowcipny i nieznośny. Idź pomóż! – jadaczka jej się nie zamykała. Niestety było ciemno, a kiełbasę przed chwilą pożarł teść.
- Szkoda, że oprócz obrazu, nie wyłączyli też fonii.
Nagle poczułem na karku ciężkie sapanie teścia. Odwróciłem się i spojrzałem w górę. Trzymał świeczkę w łapsku. Dinozaury jednak nie wyginęły.
- To co, koniec imprezy? – zapytałem z nadzieją. No i malutką nutką triumfu. Kiedyś musiał bulić za nowy silnik w motorze, teraz będzie płacił odszkodowania za połamane nogi.
- No co ty głupi?! To korki pewnie wybiło! Pójdę do piwnicy i wymienię! – poinformował spokojnie teść. Ale baba się pewnie zaraz wtrąci z tym swoim...
- Pomógłbyś tacie. Świeczkę mu chociaż potrzymasz.
- Nie trzeba. - Nie trzeba. – wypaliliśmy jednocześnie. On ze szczerej uprzejmości. Ja tylko ze szczerości. W końcu świeczkę zapalę i potrzymam mu jeszcze nie raz. Nieważne. Przypomniałem sobie, że coś bym przekąsił.
- To co będzie z tym barszczem, ojciec? – spytałem.
- Zbrakło. Ale są zapasy. W piwnicy, w słoikach.
- No widzisz! Idź sobie weź! – baba wykorzystała sytuację.
Pomyślałem przez chwilę.
- A pójdę. Co mi tam. Daj tylko torbę. Na słoiki. – poleciłem babie. I większą torbę. Na teścia.
Skoro już idę na dół to wezmę tego trochę do domu. Baba sobie odpocznie. A ja zaoszczędzę.
Wstałem bardzo ostrożnie od stołu żeby nie zahaczyć o jakiś talerz, ani nie nadepnąć na niczyją twarz, i dołączyłem do teścia. Niestety, jak to zwykle bywa przy takich eskapadach – krótkich, bezpiecznych i mogących przynieść chwałę na resztę zabawy – zgłosiło się jeszcze paru chętnych. Między innymi brat teścia, o którym mówiłem wcześniej. Też taki sam niedźwiedź brunatny jak on. Tyle, że już ewidentnie pozbawiony kłów.
- Tseba iść do piwnicki! – wyseplenił chwiejąc i trzymając się krzesła – I skrzynecki!
Niestety mimo najlepszych chęci, poszedł na dno zaraz po tym, jak podniósł kotwicę i opóźnił naszą wyprawę. Brat, jako jedyny dorównujący mu masą, musiał zacumować go
z powrotem.
Ostatecznie, po zakończeniu poboru, ostał się teść, mały bachor chcący mieć co wspominać z dzieciństwa na wsi i ja, agent o dwóch twarzach, o czym wyraźnie informowała reklamówka, którą dzierżyłem w ręku.
- Ciemno jak w dupie. - szepnąłem do małego. Chyba zaczął płakać.

Ja za to byłem już porządnie zniecierpliwiony. Teściu jeszcze omiótł wzrokiem zebranych w pomieszczeniu, oświetlonym gdzieniegdzie świecami. Z nikim już nie pogada. Z nikim nie wypije. Z nikim nie zaśnie. Wszyscy już naprawdę czekają aż wreszcie naprawisz to światło, bawole.
- No to do piwnicy. – powiedział niechętnie i ruszył, razem z podekscytowanym dzieciakiem, do starych drzwi w korytarzu.
- Pod baranami. – burknąłem i poszedłem za nim.

wtorek, 24 stycznia 2012

Testament


4 czerwca 2009

Roman wracał do domu uśmiechnięty. Na klatce schodowej zdążył, jak co dzień, pogodzić się z tragedią losu ludzkiego i zerknąć na drzwi mieszkania po starym sąsiedzie.
We własnym progu całkiem na nowo pokochał siebie jako człowieka. Aż w końcu zasiadł na skórzanym fotelu i sięgnął po pilota. Zgrabnym ruchem kciuka wcisnął zielony, największy przycisk na panelu sterowania. 20' calowy telewizor bzyknął i powoli zaczął się budzić.
- Drzewa rozchylone, warga udarowa, wiertarka, bądź dla mnie dobrą matką, koperta pomocnicza, świder dłużniczy, zawsze my się myli-w głowie Romana zaczęły kołatać różne myśli, aż w końcu na głos oświadczył- nie 20' cali tylko 20 lat.
Na ekranie zaczęły majaczyć sylwetki ludzi. Były ich setki, tysiące, setki tysięcy. Każdy z nich ma odmienny życiorys, własną historię, i myśli i wyobraźnię i każdy jeden ma choć pojedynczy pierwiastek, który odróżnia go od drugiego.
- Papież umarł?-Roman przechylił głowę zdziwiony. Zmrużył oczy schowane za okularami
w cienkich oprawkach.
Zebrali się wszyscy przed wielką sceną. Stonowane miała kolory, a jednocześnie odblaskami naszpikowana była. Ktoś, stojąc na niej, przemawiał do zebranego tłumu.
- Ileż można.-burknął Roman, obracając stopą w poszukiwaniu dziury w skarpecie.
Zakończywszy swój wywód, postać opuściła scenę. Ale skoro nie było napisów to znaczy,
że zaraz wejdzie następna. Roman założył nogę na nogę. Zaczęła się huśtać w powietrzu wesoło, podczas gdy reszta Romana była zasępiona.
- Normalnie to tego nie ma, ale czasem się tak zdarza, że jest. Dzięki Bogu.-oświadczył kolejny geniusz który, zgodnie z przewidywaniami Romana, stanął przed mikrofonem parę chwil po poprzednim.
- Ciekawe kiedy pogrzeb.-Roman spochmurniał jakby jeszcze bardziej, gdy wymruczał ostatnie słowo. Zapadł się w fotelu, zadumany jak pęknięty balonik.

5 czerwca 1989

Gorszego pudła z kartonu wujaszek nie mógł znaleźć. Co jak co, ale Romek był pewien że wujaszek jak nikt inny wie czym jest dobre kartonowe pudło.
Solidny karton, niezawodna tektura, na której zawsze można polegać. Idealna wtedy, kiedy możesz w nią zapukać. Niezależnie od jakości, zawsze wrażliwa na deszcz, ale kto nie jest wrażliwy na deszcz.
Zawsze denerwował ciotkę, że zrobi wszystkim trumny z mocnego kartonu.
- I będę miała napisane coca-cola, tak?
- Nie, oranżada w proszku.
Teraz jeden ze swoich skarbów udostępnił siostrzeńcowi Romkowi. Szary, co naturalne
i rozklekotany, co już bardzo dziwne. Wujaszek wynajął go chyba kumplowi ukrywającemu się przed milicją.
Romek obwiązał pakę sznurkiem, jak prezent pod choinkę, który ma być otwarty nie wcześniej niż przed pierwszą gwiazdą.
W którymś z mieszkań ktoś mordował kapustę. Na klatce unosił się jej duszny zapach.
- Może nic się nie stanie- pomyślał Romek. Jeszcze tylko ostatnia seria schodów i wreszcie upragnione drzwi.
Odpoczywał sobie właśnie opierając się na pace i patrząc z nienawiścią na stopnie. Pocieszał się, że jego trud będzie wynagrodzony, a wieczory już kolorowe. Chwilowo jednak zbliżył spocone czoło do chłodnej, metalowej skrzynki na listy. Zerknął przy okazji na własny numer. Jest jakaś koperta. Wyjął klucz z tylnej kieszeni spodni i otworzył skrzynkę z numerem 50.
W tym samym czasie ze schodów schodził stary sąsiad Romka. Pokonywanie każdego kolejnego schodka traktował z pietyzmem, analizował za i przeciw, celebrował moment, jakby był jednym
z ostatnich które mu w życiu zostały.
W końcu znalazł się na poziomie Romka. Spojrzał na niego, po chwili na wielkie pudło
i otwartą skrzynkę na listy. Otworzył lekko usta, wpatrując się naprzemienne w wielki karton
i skrzynkę. Chciał coś chyba powiedzieć, ale potrwał tak tylko w milczeniu przez kilkanaście następnych sekund i zabrał się za koleją serię stopni. Romek uczynił to samo z własną.
Wiek większości kobiet siedzących przy stole na pewno zaczynał się słowem „cztery”,
ale raczej z równą pewnością może stwierdzić że nie kończył się na „naście”. Mimo to troje pań trajkotało wesoło niczym nastolatki, nerwowo poruszając się na krzesłach. Wtem do pomieszczenia wkroczył niewesoły, zdyszany młodzieniec i spojrzał z nerwem na jedną z kobiet. Tę najbardziej pyzatą.
- Obiad będzie o której?
- O, Romek!- odwróciła głowę w jego stronę. Razem z nią pozostałe dwie.- i masz telewizor?
- Mam, mamo. O której będzie obiad?
- Zgłodniał, trochę się nachodził.-koleżanki pokiwały głową ze zrozumieniem- już, zaraz podaję.
Romek kiwnął głową i rzucił jakąś kopertę na stół, oświadczając że to chyba pomyłka bo adres jest nie ich.
- Ale to nasz list!- odezwała się tym razem najszczuplejsza z pań. Ta o haczykowatym nosie.- do naszych władz!
- To co on robi w naszej, mojej, skrzynce?- spytał Romek.
- No leży, bo Beatka miała wrzucić do skrzynki, ale przecież znasz Beatkę, wsunęła do nie do tej co trzeba.
Romek pomyślał, że to nawet lepiej. Jeszcze byłby z tego jakiś kłopot.
- Co to za list?- spytał.
Pyzata kobieta przekręciła kurek, bulgotanie w garze na kuchence powoli zaczęło ustawać. Zwróciła się do syna.
- Oh, to co ci mówiłam, Romuś. Idzie nowe. Wszystko się zmieni. To petycja o ukoronowanie orła cierniem.
Romek zaciągnął się i posmutniał-na obiad był kapuśniak. Nie lubił kapuśniaku. Na dodatek często przychodził na niego sąsiad. Drżała mu ręka i wszystko rozlewał.

Testament

Ja, Ostrobramski Roman.
Nie. Dajże spokój.
Ja, Roman Ostrobramski.
Bardziej człowieczo, mniej biura i papieru.
Ja, Roman Ostrobramski, pozostawiam moim...
Nie. Lepiej mojej. A nie. Lepiej oba.
Ja, Roman Ostrobramski, pozostawiam mojej żonie Magdalenie oraz synom, Łukaszowi
i Pawłowi, co następuje:
Niech będzie. Mieszkanie 42 metry na Zielnej. Było, minęło.
Samochód marki fiat.
Ale jak będzie trzepał tymi drzwiami! No i jeszcze on. Ostatnia ważna rzecz, piękna historia, wspomnienia i niezawodność.
Telewizor marki Sony, w moim posiadaniu od lat 20, nigdy nienaprawiany, stan ogólny bardzo dobry.

niedziela, 22 stycznia 2012

Schody przy balustradzie

Stenogram z  konferencji prasowej reżysera, producenta i scenarzysty filmowego Patryka Heweliusza (1970-2010). Konferencja prasowa odbyła się z okazji premiery najnowszej produkcji reżysera "Schodów", do której Heweliusz napisał także scenariusz. Jest to jego 2. film, tym razem w pełni zadedykowany ciężko chorej córce z poprzedniego małżeństwa Heweliusza, Nikoli Heweliusz. Patryk Heweliusz był zdobywcą takich nagród, jak Najlepszy Debiut na Festiwalu Filmów Niezależnych HWDP 2010 i statuetka "Puenty 2011" za całokształt twórczości. 

Richard Maccarena, manager Patryka Heweliusza: Prosimy zadać pytanie, poproszę pani z "Kulturamy".

Alicja Markiewska, "Kulturama": Mówi się, że jest pan mistrzem początków. Początek ma dla pana decydujące znaczenie?

Patryk Heweliusz: Bez początku film nie mógłby się zacząć, więc raczej tak.

Śmiech na sali.

Adam Marge-Plotnick, "Weekly Behind": Pana filmy są niezwykle wysoko cenione przez krytyków, jednak mimo to nie osiągają sukcesu komercyjnego.

Dzięki temu, a nie mimo tego.

Śmiech na sali

Tracy Woodslam, "Red or blue": Pomysł na "Schody" zaczerpnął pan z "Balustrady" Niccolo Garmarany?

Zaczerpnąłem go z portfela. Był pusty, więc postanowiłem zrobić film. 

Śmiech na sali

 Tracy Woodslam, "Red or blue":  Ale inspiracja jest bardzo wyraźna. Zwłaszcza w scenie seksu w winoroślach.

Seks w winoroślach bierze się z braku inspiracji. Namiętność nie jest kreatywna.

Richard Maccarena, manager Patryka Heweliusza:  Mały czas. Next.

Anna Palec, "Filmografia": Dlaczego nie kręci pan w Polsce?

Nie wziąłem  kamery z Paryża.

Śmiech na sali

Anna Palec, "Filmografia": Ale dlaczego wyjechał pan z Polski?

Bo wziąłem pieniądze z Paryża.

Śmiech na sali

Jean-Pierre Palaux, "Rodin": Zmysłowość nagiego ciała bez otoczki muzycznej wśród obdrapanych ścian kamienicy wprowadza widza w konsternację. To ma zachwycać czy smucić?

A co wesołego pana ostatnio zachwyciło?

Andreas Britman, "Multi-Kulti": Jak współpracuje się panu z operatorem Niecznalskim?

 On kręci, ja skręcam. 

Andreas Britman, "Multi-Kulti": A coś więcej?

Tylko po ślubie.

Śmiech na sali

Joanna Czapska, "Luneta": Jakie jest pana największe marzenie?

Żeby każde kłamstwo miało długie nogi.

Feliks Macielec, "Gazeta Osobista": Czego się pan boi?

Śmierci za życia.

Adam Marge-Plotnick, "Week Behinder": Jest pan cynikiem?

Tylko kiedy kłamię.

Adam Marge-Plotnick, "Weekly Behind": A teraz pan kłamie? 

Tak.

Śmiech na sali

Adam Marge-Plotnick, "Weekly Behind": Dlaczego?

Bo odpowiedź na pytanie zawsze jest kłamstwem. Dopiero kiedy mówimy bez pytania, staje się czymś na kształt wyznania.

Alicja Markiewska, "Kulturama": Ma pan nam ochotę coś wyznać?

Pomysł na "Schody" zaczerpnąłem z "Balustrady".

Tracy Woodslam, "Red or blue": Neorealizm Garmarany  jest dla pana inspiracją?

Nie.

Anna Palec, "Filmografia": Jaki jest pana ulubiony film?

"Balustrada".

Joanna Czapska, "Luneta": Co pan sądzi o współczesnym kinie?

Świetne. Bez niego nie byłoby moich filmów.

Joanna Czapska, "Luneta": Nie uważa pan, że jest wulgarne, tandetne i prostackie?

Dlatego nie byłoby bez niego  moich filmów.

Jean-Pierre Palaux, "Rodin": Czy w kolejnym pana filmie również wystąpi Rafael Galleno?

Bez niego nie byłoby moich filmów.

Alicja Markiewska, "Kulturama": Czy jest pan zadowolony ze swoich filmów?

Zwłaszcza z początków.

Śmiech na sali

Richard Maccarena, manager Patryka Heweliusza: Last three.

Anna Palec, "Filmografia": Dlaczego nie korzysta pan z muzyki?

Próbuję być mimem bez maski klauna.

 Tracy Woodslam, "Red or blue":  O czym są pana filmy?

O klaunach.

Joanna Czapska, "Luneta":  Jakie ma pan plany na najbliższą przyszłość?

Patryk Heweliusz wyjmuje pistolet marki Colt SSP 9 mm i strzela sobie w skroń. Huk na sali.

Richard Maccarena, manager Patryka Heweliusza: Kończymy zadawanie pytań.

Anna Palec, "Filmografia": Dlaczego pan wyjechał?

Adam Marge-Plotnick, "Weekly Behind": Jak zamierza pan dotrzeć swoimi filmami do szerszej publiczności? Czy sukces komercyjny tak niełatwych filmów jest dziś możliwy bez skandali?

Alicja Markiewska, "Kulturama": Końcówka "Schodów" jest dwuznaczna. Bardziej przypomina początek.

"Schody" odniosły kasowy sukces na wszystkich kontynentach, bijąc przy tym wszelkie rekordy popularności. Zyski z filmu umożliwiły córce Patryka Heweliusza, Nikoli, dalsze leczenie i w ostateczności wygraną z chorobą. Dziś planuje nakręcić film biograficzny o swoim ojcu, zatytułowany "Schody przy balustradzie". Akces do projektu zgłosiły wszystkie największe wytwórnie filmowe.  


sobota, 21 stycznia 2012

Pięć tysięcy kilometrów, trzy tysiące mil



Wioska Obulda, okolice Dżuby, Południowy Sudan, Afryka 
Siedziba burmistrza Obuldy 
25 grudnia 2006 roku, godzina 13:49,

   Gruby, czarnoskóry mężczyzna o twarzy spoconej świni, która z niejednego koryta jadła, przeładował karabin maszynowy. Ciężkawy magazynek łupnął głucho o podłogę, a murzyn pomasował się po ogolonej głowie i położył wciśnięte w krótkie spodenki nogi na biurku. Biurko było już lekko sfatygowane; leżał na nim notes w okładce z tygrysiego futra, w jednym rogu stał mały, ciężko pracujący wentylatorek, w drugim - mały telewizorek. Mężczyzna wodził wzrokiem po pokoju (zatrzymując się dłużej na krokodylej skórze zawieszonej na ścianie). 
W końcu zatrzymał się na ów malutkim odbiorniku telewizyjnym. Zdjął nogi, podsunął go do siebie i przekręcił jedną z gałek. Telewizorek odpowiedział tylko pustym szumieniem. Murzyn pstryknął paluchem w bok urządzenia. Znowu nic. Zerwał się ze srogą miną z siedziska, łapiąc przy tym za karabin maszynowy. Podszedł pospiesznie do okna, spojrzał na szereg ulepionych domów, i na rzeczkę w oddali. Przeładował karabin i nacisnął spust. TRATATATATATA! – puścił serię w niebo.
- Odwłoku krokodyli! Znowu zasnąłeś na dachu?! – zawrzeszczał strzelec, wychylając się z okna i patrząc na dach. Po chwili słychać było łupnięcie, jakiś ruch wyżej.
- Wybacz, o wielki Obuldo, ale chyba doznałem udaru. – odezwał się głos z góry.
- Trzymaj tą antenę! Mam teraz połączyć się z naszymi czarnymi braćmi zza wielkiego oceanu, w wielkich, ważnych sprawach! Wiesz czym wobec tego jest twój udar, głupcze?!
- Niczym, o wielki Obuldo.
- Do roboty! Czemu te bachory wciąż drą się pod moim oknem?!
- Drą się, bo mają malarię, o wielki Obuldo.
- Trzymaj antenę! A Wielki Obulda wystrzeli jeszcze kilka naboi, żeby mieli co żreć.
- Twa łaska nie zna granic, o wielki Obuldo!
TRATATATATATA! Zagubiona kula ustrzeliła jeden ze słomianych daszków lepianek. Zawalił się w kilka sekund.
- Dać im palec, a użrą całą rękę. – burknął Obulda.

  Obulda wrócił na swoje miejsce i otworzył futrzany notatnik. Wyjął z szuflady, długopis marki „Zenit” i zapisał „Ma-la-ria”. 
- Świetnie brzmi ..– pomyślał Obulda – ciekawe co to takiego ta malaria.. jakieś miłosne utrapienie? Te bachory się we mnie zakochały i wrzeszczą pod oknem? Hmm.. nie.. Bongo mówił, że ludzie pałają do mnie miłością, a nie malarią…hmm.. wiem.. To pewnie jakaś emocjonalna niedojrzałość.. głupi wiek dojrzewania – Obulda przybrał rozmarzoną minę i kiwając głową zapisał pod spodem:


Gdy byłem młody i głupi, trapiła mnie malaria”

- Co się rymuje z malaria… malaria...Aj tam... później!
Obulda machnął ręką, przysunął telewizorek i przekręcił gałkę. Po kilku sekundach pojawił się obraz – zbiorowisko ludzi, hala, boisko.
- What a jam! Kobe Bryant! Lakers are leading by 6 points! – krzyczy głos z telewizorka.
Obulda uśmiechnął się.
- Tak jest...dokop białemu najeźdźcy w imię papcia Obuldy.
 Drzwi do pokoju nagle i gwałtownie otworzyły się. Weszło doń jakieś wielkie pudło z czarnymi kolanami i stopami ubranymi w białe sandały.
- No i gdzie się szlajałeś, Bongo? – głośno spytał Obulda.
- Wybacz ojcze, ale byłem w Dżubie, w porcie. Od rana żem czekał na statek. - odezwało się pudło.
- Oznajmiałem ci, żebyś nie mówił do mnie ojcze! 
- Ale Ty jesteś moim ojcem! 
- Dlatego nie musisz mówić do mnie „O wielki Obuldo”, lecz Wodzu. 
- Dobrze, Wodzu. Chociaż ja tam wiem, że matce by się to nie podobało.
- Twoją matkę dawno temu pożarło stado wygłodniałych krokodyli, gdy byliśmy na wakacjach 
w Kongo. 
- Ostatnio mówiłeś wodzu, że spadła z przepaści. A jeszcze innym razem mówiłeś ze łzami 
w oczach, że zginęła bohaterską śmiercią broniąc cię przed lwem. - paka z ciemnymi kończynami zachwiała się niebezpiecznie.
- Bo szlachetny i dobry ginie raz, a zły ginie tysiąc razy. Twoja matka to była niedobra i zdradliwa kobieta. Nie miej złudzeń. Ale nieważne...połóż to pudło, bo nie widzę nawet twojej gęby. 
Osobnik zbliżył się posłusznie do biurka i postawił obok wielkie pudło. Twarz miał młodą 
i szczupłą, cały w ogóle był młody i szczupły, włosy miał kręcone, wąsik pod nosem , ubrany 
w biały, brudny podkoszulek. 
- Gdzieś się tak uwalał? 
- Nie wiem, chyba gdzieś w Dżubie. Ile jest? – wzruszył ramionami młodzieniec, spoglądając na ekranik telewizora..
- Ile ci razy mam powtarzać, że to miasto złodziei i zdrajców, co się z białymi bratają za garść dolarów zza oceanu? – Obulda otarł sobie coś spod oka i smutnym głosem dodał – czarni szamani
i przyjaciele diabłów z Czadu też tam są. 
- Wodzu, ile jest?
- 112:104 dla Lakersów. Skąd to pudło?
Bongo zbliżył się do pudła i zaczął się przyglądać jakiemuś napisowi.
- Po-lska.. swietokrz..Opatko..Opaow..Opatow!
- O nie! Niech Wielki Obulda szczeźnie, tfu! Znowu od tych tubylców? Cóż to za darczyńcze, białe plemię! Ostatnim razem przysłali jogurty, wszystkie popsute! Miałem rozstrój żołądka i wszystkie wylałem do rzeki! 
- To dlatego mieszkańcy całe dwa dni spędzili wtedy nad wodą...-Bongo ze zrozumieniem pokiwał głową, przypominając sobie obrazki z zeszłego roku.
- Mogą spędzać swój wolny czas gdzie chcą, a i tak tego nie doceniają, łotry. Otwieraj to pudło.-wzmocnił swój przekaz gwałtownym wycelowaniem grubego palca na przesyłkę.
- Nie mam czym, wodzu. Łom pożyczyłem staruszkowi z krańca wioski. 
- Temu grubasowi ?!- rozłożył ręce Obulda.
- Brzuch ma taki z głodu.
Obulda pokiwał głową z politowaniem.
- Z głodu...Ty baranie łatwowierny. Łom mu był potrzebny, bo już wszystkie pazury sobie połamał na otwieraniu konserw z jedzeniem!
- Lew go strasznie użarł w stopę i nie miał czym wielkiego kła wyjąć.- poinformował Bongo.
- Wielki lwi kieł? A to sukinsyn, zabierz mu go, bo sprzeda za dolary u tych złodziei w Dżubie. 
- Mówił mi, że podaruje go swemu wnukowi na 15 urodziny. 
- I będzie mi się bachor darł pod oknem z malarią i kłem na szyi. Odejdź! – Obulda złapał za karabin i wymierzył w pudło. 
TRATATATATA!
Ustąpiło przed gwałtownym atakiem kul. Obulda dmuchnął z zadowoleniem w lufę broni. Uniósł się miły, wojenny zapach.
- A teraz odpakuj!
Czarny młodzieniec zaczął grzebać w pudle. 
- Wszystko popakowane szczelnie – przeszukuje dalej – O! Ale jest jakiś list. Po angielskiemu.
- Przeczytaj swemu wodzu. Ja języka diabła nie znam. 

  - „Witajcie wam, drogie bracia z Sudana i wioski Obluda. 
- Jak zwykle! Znanej w całej kotlinie nazwy napisać nie umieją, jaskiniowcy. Czegóż to się, Bongo, spodziewać po białych, którzy dopiero co ogień wynaleźli? – rozłożył bezradnie ręce – Dalej.
- „Jak co roka przesyłamy dla was dary od nas. Od nas, dla was, bracia, z okazji Boże Narodzenie”
- Bachor im się raz na rok rodzi w wiosce i ze szczęścia pudła przesyłają. A ja muszę te ciężkie pudła przeszukiwać, Bongo.
- „Przesyłać wam co następuje: 25 proc z drewna na kamienie, żebyście móc obronić przed wrogimi plemieniami”
- Znów, barany! Karabina jeszcze nie wynaleźli. Znowu trzeba będzie dzieciom oddać. Rozdaj tym bachorom z malarią na dole, może się wreszcie czymś zajmą, zamiast wrzeszczeć mi pod oknem.
-„Parę kilogram słomy na dach wypchanie”..
- No To daj rodzinie Gungu – Gungu, bo czarne kalectwo nie umie dachu zrobić i im się dzisiaj zawalił.
- „S…
- Albo nie. Wielki Obulda musi mieć czym sobie w kominku palić. Daj im procę żeby sobie tygrysa upolowali, a potem na górze naciągnęli skórę. 
- „S..
- Aha i jak już go upolują to zabierz im wszystkie pazury i daj tego lwiego kła, co weźmiesz temu dziadowi. 
- Przecież to się nie opłaca. Nie będą chcieli. 
- Wymyśl coś. Powiedz, że jest zaklęty. Ten, kto go nosi raz w miesiącu będzie znajdywał pod łóżkiem procę. Czytaj dalej.
- „Serdecznie wam przysyłamy jeszcze , jak zwykle, jogurty, sery, mleko, polish krówka. Wszystko od naszej Okręgowa Spółdzielnia Mleczarska”
- Teraz mnie już nie wykiwają. Sprawdź daty ważności. – Obulda wstał.
Bongo rozrywa pudła i sprawdza poszczególne produkty.
- Ważne, wodzu. „Jedzenie to przekażcie ludziom swoim, żeby nie głodowali” 
- Dalej – oblizał się Obulda i chyba rozmarzył.
- Macie tu jeszcze 15 par but sportowy z dyskonta spożywczy „Biedronka”.
- Buty z owada! Banda z tubylczego gaju! - Wódz zacisnął pięści.
Przybierając groźną postawę, podszedł do wielkiej szafy i ją otworzył. Wysypała się z niej góra białych butów sportowych.
- Co roku to samo. Na pewno jedzenie z tej krówka jest ważne? 
- Ważne, wodzu! Przysięgam!-Bongo uniósł prawą dłoń.
- Absolutną prawdą jest, że nie ma w tej wiosce bardziej swojego człowieka niż Wielki Obulda. Ja wezmę jedzenie, a poddanym powiedz, że żmija zatruła pokarm i w zamian rozdaj buty sportowe. Dziadowi nie dawaj.-zastrzegł Obulda.
- Dlaczego? 
- Okraść mnie chciał ze lwiego kła. A gira i tak mu pewnie spuchła od ugryzienia, więc na co mu te buty? Czytaj!
- „Na koniec lista powiedzieć, że Okręgowa Spółdzielnia Mleczarska upada przez przysyłanie 10 lata wam pudła, i za rok nie będzie pudło. Macie tu jeszcze odtwarzacz kaset Walkman ze słuchawka. Żyjcie zdrowi.”
- No i znowu mnie oszukali.-załamał ręce burmistrz.

- „Podpisano Burmistrz i Hufiec Opatów ZHP”. Co to ten ZHP?- spytał jego syn.
- Ja wiem, pewnie jakieś ich oddziały szturmowe.
- A Wodzu, mogę Walkmana? 
- A weź. - machnął masywnym łapskiem Obulda.
Rozradowany chłopak rozpakował pudełko i zapiął do spodni urządzenie. Stanął niczym gwiazdor telewizyjny albo żołnierz z pełnym ekwipunkiem. Pogładził urządzenie i zaczął wciskać poszczególne przyciski. Otworzyła się klapka z boku.
- Nie działa...baterii nie ma! - spostrzegł puste miejsca.
- Bateria? Aaa...zasilanie. Jak przyniesiesz mi kieł to dostaniesz baterie z wentylatorka. 
- Dzięki Wodzu!-Bongo odwrócił się na pięcie.

Zatrzymał się jednak w połowie drogi do drzwi, jakby nowy nabytek ożył i zaczął pożerać jego brzuch.
- Cholera...
- Co znowu?
- Przecież żadnych kaset... i tak nie mam czego słuchać.
- No widzisz baranie jeden. Kiedy ty się, Bongo, nauczysz?-głos Obuldy skrywał satysfakcję.
- Idę po tego kła – smutno odparł chłopak i zaczął zdejmować Walkmana.
- Ty, nie zdejmuj! Załóż jeszcze lwią grzywę z szuflady na łeb. Jak zobaczą cię te wrzeszczące bachory w wieku malarii to za tobą polecą i będę miał chwilę spokoju. 
- Haha! Zobaczą człowieka-lwa z niesamowitym urządzeniem na uszach i polecą!- niespodziewanie ożywił się chłopak, spostrzegłszy perspektywę ciekawej zabawy w gwiazdora.
- Nie, kretyna zobaczą i polecą, Bongo.-wyjaśnił mu ojciec, studząc zapał, zdejmując koronę z głowy.
- Aha...to ja idę Wodzu.
- Jeszcze jedno...Co się rymuje z malaria? 
- A ja wiem. Żegnaj Wodzu.-Bongo wzruszył ramionami i wyszedł.
   Obulda oparty o biurko i drapiący się girą w łydkę, spojrzał się na pudło. Patrzył tak 
i patrzył. I patrzył. Aż w końcu rozradowany podbiegł do notatnika. Złapał za długopis marki „Zenit”i zaczął pisać.


Gdy byłem młody i głupi, trapiła mnie malaria
Gdy byłem stary i mądry, oszukały mnie mleczaria”

czwartek, 19 stycznia 2012

Raz dwa, trzy

Prosty zgarbiony pasterz wbił nóż w ostatniego cielaka i nakarmił rodzinę mięsem. Kiedy nie zostało mu już nic, zaczął liczyć na Pana.

- Panie, mój, panie, raz dwa trzy, raz dwa trzy.

„Garbisz sobie” - powiedział Pan, albowiem jest mądry i wie co będzie, kiedy będzie oraz dlaczego tak nie jest tak. Odmienia człowieka przez wszystkie przypadki, które stworzył. Wyprostowawszy go przez wieki, nakazuje garbić się nad żebrakiem, krwią i myślą, czy on sam nie jest przypadkiem. Pasterz ponowił swoje wołanie. Pan mu nie odpowiedział. Sześć słońc i księżyców musiał czekać aż w końcu nawiedził go dnia siódmego, niedzielę świętą, i tak oto rzekł:

- Cztery, pięć, siedem.

Wtedy chłop usłyszawszy, że nie ma sześć, nie chciał już jeść. I nie jadł. Nienasycony trójcą, wszystko w swoim życiu zacząć dzielić i mnożyć przez brakującą cyfrę sześć. Trwało to pół roku, aż pewnego ranka ujrzał liczbę Bestii na plecach córki i syna i żony swojej. Wówczas chwycił nóż i zgładził córkę i syna i żonę swoją. Padł potem na kolana, rozpaczliwie wołając:

- Panie, mój, panie, raz dwa trzy, raz dwa trzy.

niedziela, 15 stycznia 2012

Ślizgawica blues

1.

Szarości podłego wieczoru, Boże jak podły był to wieczór, nie chciały pogodzić się z bezwzględną ciemnią. Narastała ona nad jarzącymi się potworami blokowisk z wszczepionymi  tłumami okien. Każde z okien szeptało  "obecny" tylko do desperatów bez śródmiejskich zaproszeń. Puszczały oczko, mrugały, być może nawet odliczały, countdown bez downtown. Te żółte prostokąty, elektryczne słońca o fałszywych gębach zawsze w opozycji do kochającej nocy i samotnego przechodnia. Nic się temu samotnikowi nie kleiło. Szukał w kieszeni słodkiej gumy do żucia i nazywał się Anatol Eisenstein. Zimno mu było w dłonie. Rękawiczki zostały w pokoju wynajmowanym u starego Balantajnsa, czyli Czesława Charkiewicza z klatki czwartej, mieszkanie numer 8, po dostarczeniu pizzy proszę dzwonić na podany przeze mnie telefon.
- Anal!  - wrzasnął Czesław z czeluści swojego pokoju pachnącego orzeszkami ziemnymi albo Czesławem, bo istniało niemałe prawdopodobieństwo, że to Czesław urodził się orzechem ziemnym. Przerażony Eisenstein wystrzelił z osobistej dusznej klitki jak z radzieckiego szampana.
- Dostawca z jedzeniem, jest kurwa w pół do dwunastej. Mówiłem ci, żeby dzwonił na komórę z tym jedzeniem. Ja mogę spać! Niedobrze człowiekowi od tych pudeł! - zniknął za drzwiami - Niedobrze!
Łysiał i zdzierał ze spłukanego Anatola 385 złotych miesięcznie. Wieczorami, o w pół do dwunastej, raczej elegancko zwykł chlać niż spać, gapiąc się w telewizor ze swoim współemerytem wegetującym na parterze. 
- Miał zadzwonić. - powiedział do siebie Anatol, wyjmując portfel i przekręcając gałkę w zamku.
- Dwadzieścia cztery czterdzieści, sos w pudełku. - wyrecytował dostawca na widok uchylających się drzwi.
- Tylko tak będę miał. - Eisenstein pokazał mu papierowe pięć dyszek.
- Oj, nie będzie, nie mam po prostu. Na pewno nie będzie?
- Nie będzie, nie mam inaczej.
- Może ktoś w domu ma?
Anatol wolałby zamordować dostawcę, zjeść pizzę i schować ciało do pudełka, niż pukać do puszki orzecha ziemnego.
- Nie ma, nie ma. Nie będzie.
Chociaż może by było.
- Kurcze, może ja pójdę rozmienić? Będą mieć w sklepie.
Nie ufał mu na tyle, żeby zadedykować łabędzi śpiew własnego portfela.
- Ja pójdę, a pan może poczekać w samochodzie. 
Dostawca zgodził się z wyraźną niechęcią i odstukał swoje dwa piętra w dół. Eisenstein poszedł po brązową kurtkę z kożuszkiem na karku. Tak znalazł się na lustrzanym chodniku.

2.

Rozmienił życie na drobne kilka tygodni temu. Wciąż o kilka za mało, żeby powiedzieć "to teraz, to już, po wszystkim". Przyjechał do ojczyzny spod Norymbergi  jako trzydziestodwuletni mężczyzna po bankructwach i przykrym rozstaniu. Polska rodzina przyjęła go niezwykle serdecznie, ale cierpliwości i dodatkowego talerza wystarczyło im tylko na trzy miesiące. Wcześniej, jeszcze w Niemczech, bardziej od rozstania przeżył swoją reakcję na rozstanie. 
- Scheise, Nati! Od dawna byliśmy na kurwen, a ty - Karolina wyrznęła niebieską bluzkę granatową od łez - Nie, wiesz co, nein. Spokojnie, ja muszę się kurwa uspokoić. Przecież ty jesteś kurwa spokojny jak sęp, jak jebany sęp! Ty jesteś pedałem? Jesteś pedałem? Zawsze wszystko mogłeś mi powiedzieć. Jesteś pedałem? - padła na kanapę - Powiedz cokolwiek, czemu zacząłeś używać kremu do rąk? Nigdy ci kurwa nie był potrzebny krem do rąk. - parsknęła szukając porozumienia z indiańskim wazonem na stole - Masz kogoś? Po co? Masz czy nie masz?
- Chciałbym. 
Była w obcisłych domowych szortach. Otarła świeże łzy z policzka, położyła nogę na stole i założyła ręce za głowę. Anatol był beznadziejny w ważnych rozmowach, ale pocieszał się tym, że najczęściej jego obecność nie była konieczna.
- Zmacałeś kogoś tymi kokosowymi mackami? - przygryzła sarkazm w górnej wardze - Widziałeś, żeby ktoś znajomy smarował sobie ręce kremem? Fiuta też sobie będziesz nawilżać? Przecież moja cipa ci nie wystarcza. Patrz - Johann albo Horst smarują się kremem do rąk?
- Horst nie może, bo zabija świnie. Nie chce, żeby talerz pachniał mu Teneryfą.
- Król jebanej komedii! Kurewicz! Zabrałeś mnie w tym roku na wakacje? 
- Dacza Johanna. - podał hasło.
- Chlew w lesie i Twój popieprzony koleżka, śmierdzi jak knur. 
- Wyjeżdżam do Polski, Karolina.
Zamilkła, poszerzając niebieskie oczy.
- Wyjeżdżam, naprawdę, dzwoniłem już do Jurka. Przechowają mnie. - głos mu zadrżał. Przez dłuższą chwilę nie mówili do siebie nic.  Najsmutniejszy moment rozmowy, ta nieuchronna ćwierć czasu, w której nie mówicie do siebie nic.
- Wiesz co? Jesteś kurewsko oddany. - obudzona ze snu zbyt gwałtownie pokiwała głową - Trzeba ci przyznać. Padła firma, robiłam ci 5 lasek dziennie na pocieszonko. Pasowało, niedzielny zboku?
- To nie była doba, tylko wiosna. Mylisz wszystko z ruchem obiegowym wokół Słońca. Pamiętam, bo wtedy ciągłe okrążałem własną oś. Te pąki tak pięknie wtedy zakwitły.

3.

- Nie wierzę. - zaśmiała się Abi obracając wysoką szklankę piwa - i co ona to?
- Wyszedłem z pokoju, nie pamiętam. Ale chyba powiedziała, że jestem obrzydliwy. Wiesz jak to jest.
Króciutkowłosa Abi, nie wiadomo czemu Abi, właściwie Beata, była niezamężną córką Jurka Eisensteina. Miała 27 lat, pracowała w agencji reklamowej i od czasu do czasu odwiedzała rodziców przy Malinowskiego 5. Anatol, nie ukrywała, spodobał jej się od pierwszego rosołu. Jeszcze tego samego dnia omówiła go z koleżanką przy księżycowym winie. Teraz siedziała z bohaterem ostatnich dni w barze Pompa. Z własnej inicjatywy.
- To w ogóle strasznie smutne albo zabawne, nie wiem. Może lepiej zabawne. - zaczął Eisenstein przyglądając się  kolorowym butelkom za barem - Że autentyczny życiowy dramat, który przeżywałem kurwen temu. - uśmiechnęła się - jest teraz dla mnie zwykłym dowcipem, który staram się opowiedzieć ci jak najładniej. Naprawdę byłem wtedy kukłą, miałem nogi jak z waty, nie wiedziałem, co ze mną będzie. Co jest w takim razie prawdziwe? To gówno z wczoraj czy to, że się dzisiaj robię w balona?
- Ty jesteś prawdziwy...
Zachichotał ostentacyjnie.
- Prawdziwa taniocha. Brawo, naprawdę.
Miała taki słodki nos, malutki, jeszcze mniejszy niż ona sama. Anatol był tu i teraz nią zauroczony. Anatol, który Karolinie podobnej refleksji nigdy by nie wybaczył, dziś zachwycił się wieczorem przecenionych rymowań. "Facet starej daty" - myślał o sobie. Źle to odbiera. Kobiety zachowują się, jakby chciały zamontować cię w swoim aucie jako skrzynię biegów, ale w rzeczywistości szukają przyjaciela do niewinnego ping ponga przy barze.
- Pocałujesz mnie? - Abi oparła policzek na dłoni.

4.

Szarości podłego wieczoru, Boże jak podły był to wieczór, nie chciały pogodzić się z bezwzględną ciemnią. Zima przyszła w tym roku długo po czasie. Już chyba nikomu nie była potrzebna. Zdarza się. W drodze do spożywczego Anatol napotkał znajomego pijaczka, przezywali go Kloszard. Gębą przypominał martwy konar drzewa. Wyrżnął właśnie o minusową temperaturę, ale chyba przez cały rok świat był mu skórą od banana. Eisenstein pomógł mu wstać.
- Antek, dasz na wino? - spytał przeziębioną chrypą. - Daj.
- Nie mam.
- Nigdy nie masz.
- Bo nigdy nie mam.
- Raz miałeś. Szedłeś wtedy z tą smerfetką. 
- Ona ci dała.
- A tobie?
- Muszę spadać.
Kloszard złapał go za rękę.
- Poczkaj, spokojnie. 
- Spieszy mi się, kolacja stygnie.
Kloszard zacisnął uchwyt.
- Skąd ty w ogóle klikasz? Śmieszny masz drugi człon.
- Rozmienię pieniądze, dam ci na wino, cacy?
- Poczkaj. Narąbałeś się.
- Nie narąbałem się.
- Przecie widzę, że jesteś narąbany. 
- Zaczekaj tu, kupię ci wino. Zaczekaj.
Poszedł rozmienić, ale kiedy wrócił, kloszarda już nie było. "Świr" - pomyślał Anatol i skręcił w stronę blokowiska.

5.

- To była jakaś duża drukarnia? - spytał Jurek znad talerza pulpetów w sosie pomidorowym. Hirek Eisenstein, nieżyjący ojciec Anatola, zmarł na raka. Był najdroższym przyjacielem Jurka Goldmana, wiele razem przeszli. Wiele znaczy wojnę. Hirek uratował mu życie.
 - Mała, miejska. Ulotki, plakaty, nic wielkiego. Mała. - tłumaczył się Anatol.
- Nie wytrzymałeś konkurencji?
- Nie mieliśmy konkurencji.
- To dlaczego padliście?
- Bo padł jedyny w mieście zakład pomocy niewidomym. Drukowaliśmy w braillu. 
Jurka wymienił dyskretne spojrzenia z małżoną Małgorzatą.
- Nie mogliście drukować dla zdrowych?
- Próbowaliśmy, ale myśleli, że to zdrapki.
Nastała głucha niezręczna cisza. 
- Żart. - wyszczerzył się w rozpaczy Anatol - po prostu...
- Słuchaj, kolego - poważnie przeciął go wujek Jurek - Właściwie dlaczego Polska? To nie ma sensu. Niemcy to bogaty kraj, gospodarka, perspektywy, Audi. Nie podobało się? Hitler uwierał cię pod nosem?
- Jerzy, spokojnie. Niech zje. - zwróciła mu uwagę Małgorzata.
- Nie miałem tam nikogo poza ojcem. 
- Miałeś żonę i przyjaciół.
- Dobrze, że ojciec ich nie doczekał.
Jurek nabił pulpet.
- Nieważne. Ważne, żebyś tu był szczęśliwy. Najważniejsze.
- To samo mówi Abi. - zauważyła mu Małgorzata.
- Abi mówi, że świetnie opowiadasz dowcipy. 
- Tylko o sobie.
- A wiesz? Tak sobie pomyślałem, ale jak nie to nie. Może skoczymy dziś na piwo? Pogadamy, poopowiadasz o Niemczech. Do dziś nie wiem, co oni myślą o Auschwitz. 
- Chłodniejsze uczucia mają tylko względem mojej drukarni.
- O, zabawne! Widzisz? Zabawne. - Jurek zabębnił ręką o stół - I dobrze się składa, że zabawne, bo umówiłem się z  kolegą. Czesio Charkiewicz, taki sam dowcipniś jak ty. Polubicie się.
Rozległ się dzwonek do drzwi.
- O wilku mowa!
- Otworzysz, kochanie? - Małgorzata zwróciła się do Anatola.

 6.

A gdyby powiększyć zamek drzwiowy lupą? Dobre, tylko kto trzymałby lupę? Ręce Anatola zaaferowane były pudełkiem pizzy ze szpinakiem. Gdyby powiększyć lupą pizzę, to najadłby się bardziej? Niby nie, ale właściwie tak. Chwilowo otwierał sejf numer 8 na klatce schodowej. Zniechęcony szeregiem nietrafień z rzędu, których to nietrafień było stanowczo za dużo, postanowił stopić sezamek złowrogim spojrzeniem. Wydął zatem usta w cyrkowy sposób i nadstawił najpierw jedno oko. Zamek zaczął się powiększać, pompować, bez lupy nie ma skuchy. 
- Au! - Eisenstein skulił się w bólu, trzymając za magiczne oko.  To tylko on całym ciałem opadał na drzwi, które właśnie stanęły przed nim otworem - Eureka! Działa!
- Czyś ty zwariował już do końca, Anal?! - krzyknął Balantajns zduszony ciasnym czarnym podkoszulkiem i ciszą nocną. - Godzina milicyjna jest. 
Anatol spojrzał na niego jednym okiem spode łba.
- Znaczy pałowałeś się?
- Narąbałeś się! - Czesław jako czwarty Polak rozszyfrował Enigmę.
- Nie narąbałeś się.
- Nie pierdol! Widzę przecież, że narąbany jesteś.
- Chcesz szpinaku? - Anatol podniósł pudełko z posadzki. 
- Udław się i w kimę. - Balantajns odwrócił się na pięcie.
Eisenstein prawie poszedł za nim, ale właściwie nie do końca, bo zahaczył stopą o próg i runął na nieświeży wzorzysty dywan w korytarzu. 
- Au! - wtulił się do podłogi - Panie Czesiu, nie jestem już głodny.
- Masz ślizgawicę na całym osiedlu! Musiałeś akurat tutej?!
- Serio, nie jestem. 

7.

To wcale nie był jakiś Charkiewicz. Wręcz przeciwnie. Nosek. Eisenstein szczerze ucieszył się na widok Abi Goldman.
- Dzwonisz do drzwi własnych rodziców? - spytał rozbawiony.
- Nie odbierasz telefonu. - pokolorowana na blado wyglądała na zmartwioną. 
- Miałem wyciszony, tęskniłem za tobą. 
- Musimy porozmawiać, rzadko rozmawiamy. - minęła go w drzwiach - Chodźmy do ciebie.
Poszli do jego niewielkiego, ale schludnie urządzonego pokoiku. Na firankach były bazie.
- Znalazłeś pracę? 
- Szukam. A rozmawiamy rzadko, bo na szczęście jeszcze nie musimy. 
- Miałeś znaleźć pracę. 
- Szukam! Przecież sama mówiłaś, żebym się nie spieszył, bo utknę u jakiegoś dusigrosza.
Usiadła na łóżku.
- Tak nie można, Tolek. - splotła ręce na kolanach.
- Zdejmij płaszcz, chcesz herbaty? Jeśli pod spodem masz kaburę, to zacznę podejrzewać, że nie tylko brzmisz, ale wyglądasz...
- Odpieprz się od mojego ojca. Dał ci dach nad głową.
Stanął w bezruchu.
- Dach nad głową? Może jeszcze chlebem i solą? Rozkoszności moje! Tydzień temu rozmawialiśmy w nocy przez telefon i narzekałaś, że jest kurewsko niemożliwy!
- On już się nie zmieni, ty możesz.
- Zapamiętam.
- Przestań...przepraszam. - nabrała powietrza - coś jest ze mną nie tak. Źle się czuję, beznadziejnie jakoś.
- Jesteś chora? - usiadł koło niej.
- Chyba tak.
- Byłaś u lekarza? 
- Boję się. 
- Coś cię boli?
- Nie wiem.
- Jak to nie wiesz?
- Nie wiem. 
- No jak to nie wiesz? 
- Słabo mi.
- Otworzyć okno?
- Jest zimno.
- Mogę ci jakoś pomóc? Pomogę ci. Co ci jest? Możesz mi powiedzieć. - pogłaskał jej bok.
Zaczęła płakać, wybuchając tym płaczem zbyt nagle. Przeraził się.
- Cokolwiek by to... - zacisnął zęby.
- Przestań już! Przestań pierdolić. Nagle zgrywasz bohatera. Mam kogoś, zadowolony?
Kakofonia, katatonia. Eisenstein wpadł w znajome odrętwienie.
- Zadowolony? - zapytał. 
- No, dalej. Może coś powiesz czy mam kurwa czekać na dowcip?
- P...
- W ogóle - przerwała mu - myślałam o tym. Myślę, że zrobiłeś durnotę wyjeżdżając z Niemiec. Ty sam nie wiesz czego chcesz, jesteś pikusiem, smarkaczem i wciągnąłeś w to gówno mnie. Nie zrobiłbyś tego, gdybyś mnie kochał. 
- Myślałaś o tym przed mieniem czy po mieniu kogoś? Bo to wiele zmienia. Sporo dosyć. - dukał Anatol.
- Widzisz?! O tym kurwa mówię. Powinieneś mnie teraz rozszarpać. Wytrzeć jak szmatę. A jeśli nie potrafisz mnie rozszarpać, to nie będziesz potrafił mnie kochać. Ja chcę być kochana. Czy to kurwa tak trudno zrozumieć? 
Zaczął nerwowo bawić się palcami u rąk. 
- Najlepiej będzie, jeśli się stąd wyprowadzisz. Przykro mi, Tolek. Muszę iść, umówiłam się. 
- Przerażało mnie, że nie potrafię zacząć, ale jeszcze bardziej przeraża mnie, jak szybko potraficie skończyć. Szczerze.
- Zapisz to, Paginini. 
- Paganini to skrzypek.
- Na dachu. 
Wyszła, zostawiając go sam na sam z najbardziej obrzydliwymi baziami jakie widział

8.

Poranek wymknął się planowi wydarzeń, zamglony jeszcze bardziej niż noc. Eisenstein czuł się jak nieumarły, mimo że jego największy przeciwnik, umysł własny, pracował boleśnie bez zarzutu. Wolno, unikając morderczej radości życia, otworzył oczy. Leżał w ubraniu na łóżku. Wcześniej widać zdążył jedynie zdjąć ciężkie trzewiki. Ktoś zapukał do drzwi.
- Proszę.
- Masz gościa, Anal. - usłyszał zapity i kacolubny głos Czesława.
- Dziękuję ci bardzo. - odruchem zareagował Einstein.
- Puku puku! - w progu pojawił się jakiś antyczny dziad. Anatol musiał przetrzeć oczy.
- Kloszard?
- Jak się czujemy? Czipsa? - odpowiedział pijaczyna.
- Co ty tu robisz, człowieku?
- Jak co robię, urżnąłeś się, panie hrabio! Poległeś wczoraj jak świnia pod fortepianem. Musiałem holować cię do klatki. To nie jest hobby dla amatorów, czaisz. Ja nie jestem przyzwyczajony wracać do domu, nawet do czyjegoś. - klapnął pod ścianą.
- Robisz sobie ze mnie jaja? Ktoś tu robi sobie ze mnie jaja?
- Uuu...amnezja poprzeczna? A jak ci mówiłem, że jesteś narąbany, to mi nie wierzyłeś. Masz w ogóle szczęście. Ja musiałem wysłuchiwać tego twojego dziamdziania. Calusieńką diabelną noc! 
- Jakiego dziamdziania? Chcesz pieniądze?
- Nie wypłaciłbyś się, kolego. 
- Stało się jeszcze coś, czego będę żałował? 
- Zadzwoniłeś do smerfetki.
- Chrzanisz. - Eisenstein podniósł się na łóżku. - Nie chrzań.
- Sam ci wybierałem numer. Niezły z ciebie el romantiko. Ajlawju cmok cmok. - zarechotał dobrodusznie.
- Co powiedziała?!
- Niewiele. Rozłączyła się i wariatem cię nazwała. Ja doprawiłem, że jesteś walnięty.
- Słusznie.
- Ale później sama zadzwoniła.
- Chrzanisz, i co?!
- I wygląda na to, że będę miał na wino. - Kloszard podniósł się ciężko - Jeśli oczywiście nie spóźnisz się dzisiaj do Pompy. I pozdrów ode mnie Latarę. Trzym się.
- Musiałem się urżnąć, żeby to powiedzieć? I tyle? Już?  - rozpromieniony i obolały Eistenstein nie wiedział o sobie już niczego.
- Bierz, co masz. - Kloszard odrąbał kawałek ceglanej pizzy ze szpinakiem i wyszedł.