Szarości podłego wieczoru, Boże jak podły był to wieczór, nie chciały pogodzić się z bezwzględną ciemnią. Narastała ona nad jarzącymi się potworami blokowisk z wszczepionymi tłumami okien. Każde z okien szeptało "obecny" tylko do desperatów bez śródmiejskich zaproszeń. Puszczały oczko, mrugały, być może nawet odliczały, countdown bez downtown. Te żółte prostokąty, elektryczne słońca o fałszywych gębach zawsze w opozycji do kochającej nocy i samotnego przechodnia. Nic się temu samotnikowi nie kleiło. Szukał w kieszeni słodkiej gumy do żucia i nazywał się Anatol Eisenstein. Zimno mu było w dłonie. Rękawiczki zostały w pokoju wynajmowanym u starego Balantajnsa, czyli Czesława Charkiewicza z klatki czwartej, mieszkanie numer 8, po dostarczeniu pizzy proszę dzwonić na podany przeze mnie telefon.
- Anal! - wrzasnął Czesław z czeluści swojego pokoju pachnącego orzeszkami ziemnymi albo Czesławem, bo istniało niemałe prawdopodobieństwo, że to Czesław urodził się orzechem ziemnym. Przerażony Eisenstein wystrzelił z osobistej dusznej klitki jak z radzieckiego szampana.
- Dostawca z jedzeniem, jest kurwa w pół do dwunastej. Mówiłem ci, żeby dzwonił na komórę z tym jedzeniem. Ja mogę spać! Niedobrze człowiekowi od tych pudeł! - zniknął za drzwiami - Niedobrze!
Łysiał i zdzierał ze spłukanego Anatola 385 złotych miesięcznie. Wieczorami, o w pół do dwunastej, raczej elegancko zwykł chlać niż spać, gapiąc się w telewizor ze swoim współemerytem wegetującym na parterze.
- Miał zadzwonić. - powiedział do siebie Anatol, wyjmując portfel i przekręcając gałkę w zamku.
- Dwadzieścia cztery czterdzieści, sos w pudełku. - wyrecytował dostawca na widok uchylających się drzwi.
- Tylko tak będę miał. - Eisenstein pokazał mu papierowe pięć dyszek.
- Oj, nie będzie, nie mam po prostu. Na pewno nie będzie?
- Nie będzie, nie mam inaczej.
Anatol wolałby zamordować dostawcę, zjeść pizzę i schować ciało do pudełka, niż pukać do puszki orzecha ziemnego.
- Nie ma, nie ma. Nie będzie.
- Kurcze, może ja pójdę rozmienić? Będą mieć w sklepie.
Nie ufał mu na tyle, żeby zadedykować łabędzi śpiew własnego portfela.
- Ja pójdę, a pan może poczekać w samochodzie.
Dostawca zgodził się z wyraźną niechęcią i odstukał swoje dwa piętra w dół. Eisenstein poszedł po brązową kurtkę z kożuszkiem na karku. Tak znalazł się na lustrzanym chodniku.
Rozmienił życie na drobne kilka tygodni temu. Wciąż o kilka za mało, żeby powiedzieć "to teraz, to już, po wszystkim". Przyjechał do ojczyzny spod Norymbergi jako trzydziestodwuletni mężczyzna po bankructwach i przykrym rozstaniu. Polska rodzina przyjęła go niezwykle serdecznie, ale cierpliwości i dodatkowego talerza wystarczyło im tylko na trzy miesiące. Wcześniej, jeszcze w Niemczech, bardziej od rozstania przeżył swoją reakcję na rozstanie.
- Scheise, Nati! Od dawna byliśmy na kurwen, a ty - Karolina wyrznęła niebieską bluzkę granatową od łez - Nie, wiesz co, nein. Spokojnie, ja muszę się kurwa uspokoić. Przecież ty jesteś kurwa spokojny jak sęp, jak jebany sęp! Ty jesteś pedałem? Jesteś pedałem? Zawsze wszystko mogłeś mi powiedzieć. Jesteś pedałem? - padła na kanapę - Powiedz cokolwiek, czemu zacząłeś używać kremu do rąk? Nigdy ci kurwa nie był potrzebny krem do rąk. - parsknęła szukając porozumienia z indiańskim wazonem na stole - Masz kogoś? Po co? Masz czy nie masz?
Była w obcisłych domowych szortach. Otarła świeże łzy z policzka, położyła nogę na stole i założyła ręce za głowę. Anatol był beznadziejny w ważnych rozmowach, ale pocieszał się tym, że najczęściej jego obecność nie była konieczna.
- Zmacałeś kogoś tymi kokosowymi mackami? - przygryzła sarkazm w górnej wardze - Widziałeś, żeby ktoś znajomy smarował sobie ręce kremem? Fiuta też sobie będziesz nawilżać? Przecież moja cipa ci nie wystarcza. Patrz - Johann albo Horst smarują się kremem do rąk?
- Horst nie może, bo zabija świnie. Nie chce, żeby talerz pachniał mu Teneryfą.
- Król jebanej komedii! Kurewicz! Zabrałeś mnie w tym roku na wakacje?
- Dacza Johanna. - podał hasło.
- Chlew w lesie i Twój popieprzony koleżka, śmierdzi jak knur.
- Wyjeżdżam do Polski, Karolina.
Zamilkła, poszerzając niebieskie oczy.
- Wyjeżdżam, naprawdę, dzwoniłem już do Jurka. Przechowają mnie. - głos mu zadrżał. Przez dłuższą chwilę nie mówili do siebie nic. Najsmutniejszy moment rozmowy, ta nieuchronna ćwierć czasu, w której nie mówicie do siebie nic.
- Wiesz co? Jesteś kurewsko oddany. - obudzona ze snu zbyt gwałtownie pokiwała głową - Trzeba ci przyznać. Padła firma, robiłam ci 5 lasek dziennie na pocieszonko. Pasowało, niedzielny zboku?
- To nie była doba, tylko wiosna. Mylisz wszystko z ruchem obiegowym wokół Słońca. Pamiętam, bo wtedy ciągłe okrążałem własną oś. Te pąki tak pięknie wtedy zakwitły.
- Nie wierzę. - zaśmiała się Abi obracając wysoką szklankę piwa - i co ona to?
- Wyszedłem z pokoju, nie pamiętam. Ale chyba powiedziała, że jestem obrzydliwy. Wiesz jak to jest.
Króciutkowłosa Abi, nie wiadomo czemu Abi, właściwie Beata, była niezamężną córką Jurka Eisensteina. Miała 27 lat, pracowała w agencji reklamowej i od czasu do czasu odwiedzała rodziców przy Malinowskiego 5. Anatol, nie ukrywała, spodobał jej się od pierwszego rosołu. Jeszcze tego samego dnia omówiła go z koleżanką przy księżycowym winie. Teraz siedziała z bohaterem ostatnich dni w barze Pompa. Z własnej inicjatywy.
- To w ogóle strasznie smutne albo zabawne, nie wiem. Może lepiej zabawne. - zaczął Eisenstein przyglądając się kolorowym butelkom za barem - Że autentyczny życiowy dramat, który przeżywałem kurwen temu. - uśmiechnęła się - jest teraz dla mnie zwykłym dowcipem, który staram się opowiedzieć ci jak najładniej. Naprawdę byłem wtedy kukłą, miałem nogi jak z waty, nie wiedziałem, co ze mną będzie. Co jest w takim razie prawdziwe? To gówno z wczoraj czy to, że się dzisiaj robię w balona?
Zachichotał ostentacyjnie.
- Prawdziwa taniocha. Brawo, naprawdę.
Miała taki słodki nos, malutki, jeszcze mniejszy niż ona sama. Anatol był tu i teraz nią zauroczony. Anatol, który Karolinie podobnej refleksji nigdy by nie wybaczył, dziś zachwycił się wieczorem przecenionych rymowań. "Facet starej daty" - myślał o sobie. Źle to odbiera. Kobiety zachowują się, jakby chciały zamontować cię w swoim aucie jako skrzynię biegów, ale w rzeczywistości szukają przyjaciela do niewinnego ping ponga przy barze.
- Pocałujesz mnie? - Abi oparła policzek na dłoni.
Szarości podłego wieczoru, Boże jak podły był to wieczór, nie chciały pogodzić się z bezwzględną ciemnią. Zima przyszła w tym roku długo po czasie. Już chyba nikomu nie była potrzebna. Zdarza się. W drodze do spożywczego Anatol napotkał znajomego pijaczka, przezywali go Kloszard. Gębą przypominał martwy konar drzewa. Wyrżnął właśnie o minusową temperaturę, ale chyba przez cały rok świat był mu skórą od banana. Eisenstein pomógł mu wstać.
- Antek, dasz na wino? - spytał przeziębioną chrypą. - Daj.
- Raz miałeś. Szedłeś wtedy z tą smerfetką.
Kloszard złapał go za rękę.
- Spieszy mi się, kolacja stygnie.
Kloszard zacisnął uchwyt.
- Skąd ty w ogóle klikasz? Śmieszny masz drugi człon.
- Rozmienię pieniądze, dam ci na wino, cacy?
- Poczkaj. Narąbałeś się.
- Przecie widzę, że jesteś narąbany.
- Zaczekaj tu, kupię ci wino. Zaczekaj.
Poszedł rozmienić, ale kiedy wrócił, kloszarda już nie było. "Świr" - pomyślał Anatol i skręcił w stronę blokowiska.
- To była jakaś duża drukarnia? - spytał Jurek znad talerza pulpetów w sosie pomidorowym. Hirek Eisenstein, nieżyjący ojciec Anatola, zmarł na raka. Był najdroższym przyjacielem Jurka Goldmana, wiele razem przeszli. Wiele znaczy wojnę. Hirek uratował mu życie.
- Mała, miejska. Ulotki, plakaty, nic wielkiego. Mała. - tłumaczył się Anatol.
- Nie wytrzymałeś konkurencji?
- Nie mieliśmy konkurencji.
- Bo padł jedyny w mieście zakład pomocy niewidomym. Drukowaliśmy w braillu.
Jurka wymienił dyskretne spojrzenia z małżoną Małgorzatą.
- Nie mogliście drukować dla zdrowych?
- Próbowaliśmy, ale myśleli, że to zdrapki.
Nastała głucha niezręczna cisza.
- Żart. - wyszczerzył się w rozpaczy Anatol - po prostu...
- Słuchaj, kolego - poważnie przeciął go wujek Jurek - Właściwie dlaczego Polska? To nie ma sensu. Niemcy to bogaty kraj, gospodarka, perspektywy, Audi. Nie podobało się? Hitler uwierał cię pod nosem?
- Jerzy, spokojnie. Niech zje. - zwróciła mu uwagę Małgorzata.
- Nie miałem tam nikogo poza ojcem.
- Miałeś żonę i przyjaciół.
- Dobrze, że ojciec ich nie doczekał.
- Nieważne. Ważne, żebyś tu był szczęśliwy. Najważniejsze.
- To samo mówi Abi. - zauważyła mu Małgorzata.
- Abi mówi, że świetnie opowiadasz dowcipy.
- A wiesz? Tak sobie pomyślałem, ale jak nie to nie. Może skoczymy dziś na piwo? Pogadamy, poopowiadasz o Niemczech. Do dziś nie wiem, co oni myślą o Auschwitz.
- Chłodniejsze uczucia mają tylko względem mojej drukarni.
- O, zabawne! Widzisz? Zabawne. - Jurek zabębnił ręką o stół - I dobrze się składa, że zabawne, bo umówiłem się z kolegą. Czesio Charkiewicz, taki sam dowcipniś jak ty. Polubicie się.
Rozległ się dzwonek do drzwi.
- Otworzysz, kochanie? - Małgorzata zwróciła się do Anatola.
A gdyby powiększyć zamek drzwiowy lupą? Dobre, tylko kto trzymałby lupę? Ręce Anatola zaaferowane były pudełkiem pizzy ze szpinakiem. Gdyby powiększyć lupą pizzę, to najadłby się bardziej? Niby nie, ale właściwie tak. Chwilowo otwierał sejf numer 8 na klatce schodowej. Zniechęcony szeregiem nietrafień z rzędu, których to nietrafień było stanowczo za dużo, postanowił stopić sezamek złowrogim spojrzeniem. Wydął zatem usta w cyrkowy sposób i nadstawił najpierw jedno oko. Zamek zaczął się powiększać, pompować, bez lupy nie ma skuchy.
- Au! - Eisenstein skulił się w bólu, trzymając za magiczne oko. To tylko on całym ciałem opadał na drzwi, które właśnie stanęły przed nim otworem - Eureka! Działa!
- Czyś ty zwariował już do końca, Anal?! - krzyknął Balantajns zduszony ciasnym czarnym podkoszulkiem i ciszą nocną. - Godzina milicyjna jest.
Anatol spojrzał na niego jednym okiem spode łba.
- Narąbałeś się! - Czesław jako czwarty Polak rozszyfrował Enigmę.
- Nie pierdol! Widzę przecież, że narąbany jesteś.
- Chcesz szpinaku? - Anatol podniósł pudełko z posadzki.
- Udław się i w kimę. - Balantajns odwrócił się na pięcie.
Eisenstein prawie poszedł za nim, ale właściwie nie do końca, bo zahaczył stopą o próg i runął na nieświeży wzorzysty dywan w korytarzu.
- Au! - wtulił się do podłogi - Panie Czesiu, nie jestem już głodny.
- Masz ślizgawicę na całym osiedlu! Musiałeś akurat tutej?!
To wcale nie był jakiś Charkiewicz. Wręcz przeciwnie. Nosek. Eisenstein szczerze ucieszył się na widok Abi Goldman.
- Dzwonisz do drzwi własnych rodziców? - spytał rozbawiony.
- Nie odbierasz telefonu. - pokolorowana na blado wyglądała na zmartwioną.
- Miałem wyciszony, tęskniłem za tobą.
- Musimy porozmawiać, rzadko rozmawiamy. - minęła go w drzwiach - Chodźmy do ciebie.
Poszli do jego niewielkiego, ale schludnie urządzonego pokoiku. Na firankach były bazie.
- Szukam. A rozmawiamy rzadko, bo na szczęście jeszcze nie musimy.
- Szukam! Przecież sama mówiłaś, żebym się nie spieszył, bo utknę u jakiegoś dusigrosza.
- Tak nie można, Tolek. - splotła ręce na kolanach.
- Zdejmij płaszcz, chcesz herbaty? Jeśli pod spodem masz kaburę, to zacznę podejrzewać, że nie tylko brzmisz, ale wyglądasz...
- Odpieprz się od mojego ojca. Dał ci dach nad głową.
- Dach nad głową? Może jeszcze chlebem i solą? Rozkoszności moje! Tydzień temu rozmawialiśmy w nocy przez telefon i narzekałaś, że jest kurewsko niemożliwy!
- On już się nie zmieni, ty możesz.
- Przestań...przepraszam. - nabrała powietrza - coś jest ze mną nie tak. Źle się czuję, beznadziejnie jakoś.
- Jesteś chora? - usiadł koło niej.
- Mogę ci jakoś pomóc? Pomogę ci. Co ci jest? Możesz mi powiedzieć. - pogłaskał jej bok.
Zaczęła płakać, wybuchając tym płaczem zbyt nagle. Przeraził się.
- Cokolwiek by to... - zacisnął zęby.
- Przestań już! Przestań pierdolić. Nagle zgrywasz bohatera. Mam kogoś, zadowolony?
Kakofonia, katatonia. Eisenstein wpadł w znajome odrętwienie.
- No, dalej. Może coś powiesz czy mam kurwa czekać na dowcip?
- W ogóle - przerwała mu - myślałam o tym. Myślę, że zrobiłeś durnotę wyjeżdżając z Niemiec. Ty sam nie wiesz czego chcesz, jesteś pikusiem, smarkaczem i wciągnąłeś w to gówno mnie. Nie zrobiłbyś tego, gdybyś mnie kochał.
- Myślałaś o tym przed mieniem czy po mieniu kogoś? Bo to wiele zmienia. Sporo dosyć. - dukał Anatol.
- Widzisz?! O tym kurwa mówię. Powinieneś mnie teraz rozszarpać. Wytrzeć jak szmatę. A jeśli nie potrafisz mnie rozszarpać, to nie będziesz potrafił mnie kochać. Ja chcę być kochana. Czy to kurwa tak trudno zrozumieć?
Zaczął nerwowo bawić się palcami u rąk.
- Najlepiej będzie, jeśli się stąd wyprowadzisz. Przykro mi, Tolek. Muszę iść, umówiłam się.
- Przerażało mnie, że nie potrafię zacząć, ale jeszcze bardziej przeraża mnie, jak szybko potraficie skończyć. Szczerze.
Wyszła, zostawiając go sam na sam z najbardziej obrzydliwymi baziami jakie widział
Poranek wymknął się planowi wydarzeń, zamglony jeszcze bardziej niż noc. Eisenstein czuł się jak nieumarły, mimo że jego największy przeciwnik, umysł własny, pracował boleśnie bez zarzutu. Wolno, unikając morderczej radości życia, otworzył oczy. Leżał w ubraniu na łóżku. Wcześniej widać zdążył jedynie zdjąć ciężkie trzewiki. Ktoś zapukał do drzwi.
- Masz gościa, Anal. - usłyszał zapity i kacolubny głos Czesława.
- Dziękuję ci bardzo. - odruchem zareagował Einstein.
- Puku puku! - w progu pojawił się jakiś antyczny dziad. Anatol musiał przetrzeć oczy.
- Jak się czujemy? Czipsa? - odpowiedział pijaczyna.
- Co ty tu robisz, człowieku?
- Jak co robię, urżnąłeś się, panie hrabio! Poległeś wczoraj jak świnia pod fortepianem. Musiałem holować cię do klatki. To nie jest hobby dla amatorów, czaisz. Ja nie jestem przyzwyczajony wracać do domu, nawet do czyjegoś. - klapnął pod ścianą.
- Robisz sobie ze mnie jaja? Ktoś tu robi sobie ze mnie jaja?
- Uuu...amnezja poprzeczna? A jak ci mówiłem, że jesteś narąbany, to mi nie wierzyłeś. Masz w ogóle szczęście. Ja musiałem wysłuchiwać tego twojego dziamdziania. Calusieńką diabelną noc!
- Jakiego dziamdziania? Chcesz pieniądze?
- Nie wypłaciłbyś się, kolego.
- Stało się jeszcze coś, czego będę żałował?
- Zadzwoniłeś do smerfetki.
- Chrzanisz. - Eisenstein podniósł się na łóżku. - Nie chrzań.
- Sam ci wybierałem numer. Niezły z ciebie el romantiko. Ajlawju cmok cmok. - zarechotał dobrodusznie.
- Niewiele. Rozłączyła się i wariatem cię nazwała. Ja doprawiłem, że jesteś walnięty.
- Ale później sama zadzwoniła.
- I wygląda na to, że będę miał na wino. - Kloszard podniósł się ciężko - Jeśli oczywiście nie spóźnisz się dzisiaj do Pompy. I pozdrów ode mnie Latarę. Trzym się.
- Musiałem się urżnąć, żeby to powiedzieć? I tyle? Już? - rozpromieniony i obolały Eistenstein nie wiedział o sobie już niczego.
- Bierz, co masz. - Kloszard odrąbał kawałek ceglanej pizzy ze szpinakiem i wyszedł.