niedziela, 24 czerwca 2012

Siłaczka

Kiedy balanga nie chce się skończyć a ktoś nie chce jej zacząć (porzeźbić w denaturacie też nie chce), to ten ktoś może zostać nazwany miotłą kurzącą lakierowaną ścianę. Zmiataj stąd, skurzwielu! - powie czarodziej Merlin bez brody, szpiczastego kapelusza i szaty spływającej na posadzkę. Więc może to nie czarodziej? Może, może. - przypuszcza zbyt szybko napruta pracowniczka niewielkiego kina zarabiającego rzadziej niż barman bez rąk. 
Jej riposta dziś piszczy. Pies z kulawą nogą ignoruje. Milczeniem spuszcza pysk na kwintę, bo akurat szuka karmy. Ona też szuka karmy. Ich związek nikogo nie obchodzi. Mówią, że z tęsknoty za pępowiną kupiła sobie smycz. Pije śmieszne drinki w kolorze makijażu. Jakieś srebrne gwiazdeczki majaczą jej w odrostach albo to jedynie czysta wódka w oczach tego, co majaczy jej w oczach.
- Jak się wabi? - spytał Andy spoglądając na jej zwaliste kolana.
- Jak mnie zwabić? - obracała kieliszkiem w złą stronę.
- Ładnie. Nie tańczysz?
- Wczoraj tańczyłam.
Loża kamikadze, latarnia dla pijanych marynarzy supłających parkinsona nad parkietem. Kiczem niebieskim podświetla podbrudy gości zaproszonych z kuponu. Gabi marzyła się muzyka z przestrzennymi bębnami, ale ten rytm, to rytm jest zbyt sintetiko.
- Mój kolega jest muzykiem. Właśnie poszedł do łazienki. - poinformował kolega kolegi.
- Ale ty idź pierwszy. 
- Jutro wchodzą do studia. 
- Na jakim kierunku?
Śniło się jej kiedyś, że jest samokserującą się notatką. Albo, że ma rentgen czaszki. Już nie pamięta.
- Podobają mi się twoje rajstopy. Wyglądają jak czarne leginsy. 
- Przyniesiesz mi rurkę z baru?
- Słomkę?
- Nie wiem.
- Słomkę?
- Weźmiesz?
- Podobasz mi się. 
Uniósł się i zaczął przeciskać między naprutą serpentyną Sz.P. zaproszonych. Zapomniał, chuchając w usta grubawej Gabi, przeanalizować na swoją korzyść brązowej marynarki w sztruksie. Założył ją facet jakiś, ale zniknął z pola widzenia sekundę temu, góra dwie. Trudno. Dowcip przepadł. Po dowcipie. Przy barze zaatakował go znowu kolega z pracy Grzela, którego prawa ręka piła właśnie brudzia z lewą. 
- Brudzia, ale masz marynarę! - wrzasnął Grzela niesparaliżowaną częścią ust. 
Andy spostrzegł, że on sam jest gościem od brązowej marynarki. Dowcipu już niestety nie pamiętał. Albo po prostu nie lubił się z siebie śmiać. 
- Nie byłoby to wybitne - zmiękczał Grzela - gdyby na olimpiadzie oprócz medali dawali marynarki? Brązowa, srebrna, złota? Nie musieliby stać w tych obrzydliwych dresach. Brudzia!
- Ludzie wtedy nie chodziliby na koncerty popowe.
- Eh...brudzia. Całe życie w dresie.
- Ale ty siedzisz w dresie, nie stoisz. 
- Z kim przyszadłeś? Przyszłeś z kimś?
- Siedzę z kimś.
- Z kim? 
Odwrócił się w poszukiwaniu właścicielki masywnego doga, ale na kanapie został tylko odcisk wszechmocnych pośladków Gabi.
- Ona jest nie do zdarcia.
- Ktoś ci narobił na buta. - wychuchał Grzela.

Trawiacki


Trawiacki od rana nie był dziś sobą. To nie problem nocnej wódki rozlanej na świt, bo Trawiacki nie pije. To nie ostatni fragment domina układanego nad przepaścią wielkich kanionów. Trawiacki nie popadał w depresje. To też nie żart, chociaż zarazem trudno o coś bardziej komediowego. A raczej komedianckiego. Trawiacki jako nie on, jako nie Trawiacki, od razu mógłby być wzięty za komedianta i balerinę, bo przecież każdy kioskarz i mechanik bez namysłu wie, że niebycie sobą jest szczytem nieróbstwa. Niczego więcej. Mechanik w warsztacie wypala fajrant, czytając przy tym smutną gazetę, a kioskarz w budce nie pali co prawda, w obawie przed samospaleniem, no ale myśleć sobie może na przykład o posiadaniu lepszego samochodu albo jakiegokolwiek samochodu. I tu stawiają kropkę, tyle małych frustracji dnia roboczego wystarcza im do podwieczorku. Po co tracić czas na niebycie sobą, skoro aż nadto problemów piecze nas we własną skórę? Uciekamy od niej wtedy, gdy mamy problemów wystarczająco i jeszcze trochę lub wtedy, gdy ich wcale nie posiadamy, uważając, że bladość naszych tyłów dobrze pasowałaby w sezonie obecnym do czerwonych pasów po końskim bacie. Trawiacki natomiast nie czuł ani pieczenia ani swędzenia. On czuł, był pewny, że jego umysł znalazł się w obcym ciele zamieszkałym w obcym miejscu z prawdopodobnie całkowicie obcymi ludźmi. Mało tego! Trawiacki nie nazywał siebie nawet Trawiackim. Nie pamiętał na chwilę obcą i obecną swojego oryginalnego imienia, jednak był absolutnie przekonany, że w jego prawdziwym życiu, które nigdy wcześniej nie wybrzmiewało w tak śmieszny sposób, jest zupełnie kim innym. Pewien tamtego jak tego, że siedzi teraz na skraju łóżka w miękkich brąz-kapciach i błękitnej pidżamie w płatki czegoś bliżej przez niego niezidentyfikowanego. Na przeciwko łóżka stało podłużne prostokątne lustro oparte o ścianę z dwoma białymi oknami. Gapił się na nie od mniej więcej pół godziny, z płucem zdyszanym od gwałtownego napadu paniki, które od lat wyglądało dosyć podobnie. „Klasyka” - można powiedzieć. Najpierw faza meczu pingpongowego pomiędzy klamką reprezentującą drzwi i oknem w barwach świata. Trawiacki robi wtedy za pustą w środku piłeczkę zdmuchiwaną z kąta w kąt przez własne namiętności. Później wymacywanie mebli, najszczersza miłość do detalu, zabawa mandarynką, wciskanie długopisu, ewentualnie opieka nad niewidzialnymi istotami zamieszkałymi w królestwie dywanu. Etapem ostatecznym są umiłowane powroty na skraju łóżka, kiedy opuchlizna może z wolna opaść, jak nieudany biszkopt; tętno przestać gulgotać rozsadzając czaszkę, a Trawiacki przytulić myśli do jakiegoś przyjemnego skrawka własnej pamięci. Było ich od cholery, więc zamartwiał się przy okazji, że być może jest ich zbyt dużo i są zatorem dla prawdziwego życia w przyszłości. „Prawdziwego życia” będącego zawsze obok albo hen, w oddali. Otóż to. Utulał się kojącym problemem, zapychaczem sennym, podczas gdy tu i teraz czekała sprawa, jakkolwiek by to nie zabrzmiało, o wiele poważniejsza i realna. Trawiacki nie jest Trawiackim i na pewno w ogóle nie przypomina Trawiackiego. Siedzi na skraju łóżka uspokajając się z jednej strony, a z drugiej obmacując czyjąś twarz, która była w tej chwili jego twarzą. Niebrzydką na szczęście. Uroda niemal szwedzka, jasne włosy zaczesane do tyłu, rysy smukłe, nos odrobinę zbyt długi i niedookreślone oczy przypominające jezioro w środku gęstego lasu. Cera blada, w tej chwili spieczona marznącym przerażeniem. Ogólnie, stanął w niebezpiecznej oddali od lustra, był na pewno szczuplejszy niż wcześniej, na oko 10 centymetrów wyższy od siebie samego i z rozchylonymi ustami sprawiał już tylko wrażenie wydymanego ślepca, a nie natchnionego skryby. Straszliwie bolał go tył głowy.
- Kim ja jestem, no? Kurwa, jak to brzmi. - zaczął rozpaczliwie kanciasto rozglądać się po pomieszczeniu – Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa. - podśpiewywał z nabrzmiałą wesołością – Chce się kurwa obudzić. To nie sen, to na pewno nie sen. Śniło mi się to kiedyś, nic dwa razy mi się nie śni. Muszę coś z tym zrobić, sprawdzić muszę.
Na myśl przyszła mu najlepsza maszyna identyfikująca jaką znał. Gdzie znajdzie komputer osobisty z zainstalowanym stałym łączem? Otworzył wszystkie szafki, regały, biurko, ale znalazł w nich tylko podręczniki do chemii, fizyki i architektury. Z szafy na ubrania wyskoczyła na niego znowu deska snowboardowa. Przecież nigdy nie czytał podręczników do chemii, fizyki, snowboardu, przecież nigdy nie jeździł na architekturze.
- Gdzie ja kurwa jestem? - złapał się za potylicę, przypominając o złośliwym bólu. Wtedy odruchowo spojrzał na zbyt idealnie wyprasowaną poduszkę, przyjaciela małżowiny, towarzysza jego dzisiejszej męki. Coś musi być pod spodem. Zrzucił jaśka. I jest! Czarny laptop z zawstydzającą naklejką samochodu rajdowego o numerze 71.
- A jednak mamy coś wspólnego. - wyszeptał zduszony przerażeniem i włączył sprzęt przyciskiem, który natychmiast zapłonął na niebiesko. Ulga. Menu było w języku polskim, znaczy jest w Polsce. Zaczął być gdzieś, nie tylko w próżni. Za chwilę folder jeden, drugi, zna te foldery, zna literówki. Poznał siebie po komputerze. Tak mu zeszło do nocy i  kolejnego ranka. Obudziłby się nawet rześki, gdyby nie to, że znów nie był sobą.

sobota, 23 czerwca 2012

Kort

Dziwka grała w tenisa. Nikogo nie obchodzi dziwka, ale początek w lukrze jest ideą wartą przeanalizowania. Mączka przetarła jej słone kolanko. Pączek jest ideą wartą przeanalizowania. Przechodząc obok kortu mijam kort, za kilka uderzeń przeminę go znowu. Idę do cukierni. Wezmę sobie dwa, może jedno. Uderzenia. Nikt jej niczego nie zrobił. Sama sobie wymyśliła. Ta dziewczyna. Ta dziewczyna chodziła ze mną po i przed szkołą. Dziś jest kusą białą spódniczką karbowaną na udzie. Płaci jej facet, mieszka na przedmieściu. Ten facet, ona nie. Wieczorem powieki zapinały mi się na rzepy, ona zadzwoniła po nic. Uwielbiałem, kiedy nic nie chciała.

- Wyjuchać mnie chciał mianowicie na kocyku. Dobrze, że wzięłam termos.
- Czemu?
- Picie chciał wylizać.
- Wylizał?
- Bateria mu padła.
- To czemu termos dobrze wzięty?
- Bo miałam czym uderzyć.

Podłoga

A kiedy leżałem już niczyj na dębowym lodowisku, ona przybiła mnie do niego jak małego gwoździa. Poznała innego mężczyznę. Dobrze. Zbliżyli się do siebie. Niech będzie. Kilka moich ukąszeń po przecinku. Niech ma przyjaciół. Jakiś śmiałek weźmie na plecy ten ciężki głaz, będzie z nią rozmawiał, będzie w ciszy słuchał jej mimo zadrapań, sińców i skoliozy. Ja sam byłem często zbyt wyczerpany, by brać to brzemię na własny kręgosłup. Ale ona się z nim zerżnęła, pewnie z jakąś godzinę przed tym, kiedy mi o tym powiedziała. A mówiąc mi to płakała, tak bardzo płakała, geniuszem była ryku. Naturalnie jej wychodziło, niczym obłok, obficie jak niedźwiedź. Spytałem czy płakała, kiedy mu dawała. Cisza. Milczała przez chwilę, przypominając sobie, jak bardzo było jej dobrze.
- Nie.
- Więc teraz też nie płacz, wyjdź.
Chciałem pobyć w ciszy i posłuchać drewnianej podpalanej podłogi, pamiętającej całego mnie. Przytuliłem się do schłodzonej przyjaciółki.

Matka siedziała na łóżku, promienie telewizora malowały jej twarz na niebiesko. Bujne, puszyste włosy, blade policzki, całe ciało otulone koszulą nocną. Tuląc policzek do podłogi i zasypiając, myślałem o jej owłosionej waginie którą zobaczyłem tego ranka w łazience. Nie byłem w stanie wykrzesać z siebie żadnego uczucia-podniecenia, wstydu albo nawet śmiechu. Teraz podczołgałem się pod jej nogi i wspiąłem się na łóżko.
- Co robisz?-spytała wciąż patrząc w ekran, jakby tam zaklęte były jej marzenia.
A ja milczałem. Niezdarnie przykryłem się ciepłą kołdrą i zacząłem zabawę w mrużenie oczu, czyli sprawdzanie, ile będę w stanie zobaczyć przy coraz bardziej przymykających się powiekach. Kiedy prawie nic już nie było widać poza ostrym światłem telewizora, zapadła ciemność całkowita. Skończył się program, matka wyłączyła telewizor, zaczęła wyciągać mnie z łóżka. Poprosiłem ją żeby przestała, bo chcę jej coś powiedzieć. Posłuchała, a ja podparłszy się na rękach spojrzałem na jej widmo. Ręka spoczęła na moim boku.
- Chcę mi się kupę. - wyszeptałem nie odrywając od niej wzroku.
- Chodź, pójdziemy do łazienki.
Nikt tak troskliwie nie reaguje na kupę człowieka jak jego własna matka.
- Bardzo chciałbym zrobić ją tutaj, ale wiem że będę musiał przejść przez zimny korytarz do łazienki.
- Zaniosę cię.
Wzięła mnie na ręce i wyszliśmy z pokoju tymi samymi drzwiami, którymi teraz wyszła ona.

Jak zwykle, te kilka świętych chwil dało mi spokój. Ocknąłem się i podpełzłem do mojego wehikułu. Mocno złapałem się go obydwiema rękami i po około minucie byłem już na tronie. Niedługo pewnie uda mi się zrobić to w pół minuty. Pojechałem za nią. Minąłem korytarz ze śliską podłogą i skręciłem w lewo. Płakała w kuchni, a śmierdzący papieros razem ze mną dogorywał w popielniczce.
- Nie musisz płakać. -podjechałem bliżej- To znaczy chodzi mi o to, że nie masz powodu żeby płakać. Jest w tobie teraz dużo z dziwki, ale to ci przysługuje. Wiesz dlaczego.
Nic nie mówiła, wolała jednak płakać. Znowu wzbierała we mnie złość, a tak bardzo przecież nie lubiłem się złościć. Zacząłem jej mówić straszne rzeczy. O szacunku, że wciąż go mam. O błędach, które popełniłem. O miłości. Ale myślałem tylko o tym żeby ją zerżnąć. Wyglądała cudownie, kiedy płakała. Brzydziłem się tylko przez to obce wsuwanie ponad godzinę temu.
To chyba spowodowało, że moje myśli zamieniły się ze słowami.
- Robiłaś mu laskę? - udała, że nie słyszy, była czerwona, oczy miała napuchnięte od płaczu, który nie pozwalał jej od razu odpowiedzieć i wykorzystywała to przez moment- Robiłaś? Tak?
Pokręciła głową. Wierzyłem jej, była szmatą. Szmata nie patrzy w oczy, ale mówi prawdę.
A więc od razu przeszli do wsuwania. Musieli być zdrowo napaleni. Pytając czy zrobi ją mi, wiedziałem że przez chwilę będzie milczeć, nie denerwowałem się, zastygłem. Patrzyła na smukłe palce swoich rąk tworzących różne figury. Zacząłem mieć obrzydliwe myśli. Na szczęście, w końcu zbliżyła się gwałtownie, tak żeby nie patrzeć mi w oczy. Zaczęła wolno muskać ustami moją szyję. Wtedy już cała moja, skruszona i nieśmiała, uklęknęła na kuchennej podłodze.

czwartek, 21 czerwca 2012

Moja Pussy


Spocony dupal kobiety zwanej lycrą i zwanej optymizmem był całkowicie lepszy niż ten zlepek cytatów, antologia parapetów, o które opierał się mój dzień, co go opuściłem dwie ulice temu. Przestrzeń pokonała czas. To znaczy na chwilę obecną, a więc chwilowo. Pomnik zwycięstwa przestrzeni też zależny jest od czasu i trwać pewnie będzie do czasu mojego wyjścia z tramwaju, czyli wehikułu zawieszającego przestrzeń. Spieprzyłem początek. To już koniec.

Każda nasza doba kończyła się i zaczynała od „itd.”, by ostatecznie zostać przeciętą moim kiełbasianym „vice versa”, małostkowym i wrednym jak obfity lunch przed apokalipsą.
Teraz wywołuję Ją po kolacji, w czerwonej ciemni. Tafla kałuży pod latarnią, gdzie podczas deszczu nocne błyskają flesze. Tam, nieopodal, obok ławki, poznaliśmy się, przyodziani w psa na smyczy i ciepły precel.

Kasownik wybił mnie w zapomnienie. Solarne imperium, kontrastując z kliszą wieczornej ulewy, kolonizowało granitowe kolano kobiety przeciwsłonecznej. Poroniony promień obnażał wszystkie koleiny zakonniczych rajstop, chroniących przed drobnoustrojami.
Ona, tamta, po wyjściu z kościoła pachniała kadzidłem, ale inspiracje do listów miłosnych czerpała z najtańszych pornosów. Eros ma przeziębienie, Biblia jest przeciwko i winszuje przegranym, a pornol okazuje się być najgłębszą kopalnią wiedzy o anatomii kopulacji przy świeczce zapachowej:

„Chciałabym, żebyś zajął się moją małą pussy, a ja wtedy wędrowałabym językiem po Twoim rumaku”.

Chciała, żebym zajął się jej małą pussy. Oprócz tego cytowała własną matkę, jeszcze o tym nie wiedząc; prasę codzienną też, ciekawe eseje i felietony o tym, co toczy przestrzeń, podczas gdy ja uczyłem się wieczności. Reszta uważała ją za głupią, bo publicznie spytała o to, czym jest „rekompensata”.

- Rekompensata to zadośćuczynienie za krzywdę. Zrekompensuj mi to, zadośćuczyń. – tłumaczył profesor.

Ona była nutą, drukiem, sceną w filmie, okropnym nawykiem, może wszyscy jesteśmy. To wszystko ciekawsze niż miednica z praniem. A ja nie byłem tak czysty, by godzić się na kurestwo. Ten zapach znam na pamięć od ojca, dziada, pradziada. Urodziłem się pod zieloną tablicą jakiegoś miasta. Z jednej strony tu jestem, a z drugiej mnie nie ma. Ale ten zapach znam na pamięć.

Uwielbiałem ją upijać. Staranne kolorowanie plakatów zostało jej jeszcze z podstawówki. Dlatego na przekór uwielbiałem ją upijać. Myślałem, że tego nie widzi. Zdradzała mnie na prawo i lewo. Myślała, że tego nie widzę.

Modlitwa o rozchylenie nóg przez nieznajomą z tramwaju. Wertując przez łzy wszystkie znane fetysze, szukałem podniet, potrzebowałem kobiety bezpośredniej, chociaż spisu jej treści, ślepej uliczki, krańcowego bieguna na zwiewnym szalu, gładzącego frędzelkiem po lewym policzku.

Teraz tylko nasiąkam potem, jak pięść pełna monet.