Kiedy balanga nie chce się skończyć a ktoś nie chce jej zacząć (porzeźbić w denaturacie też nie chce), to ten ktoś może zostać nazwany miotłą kurzącą lakierowaną ścianę. Zmiataj stąd, skurzwielu! - powie czarodziej Merlin bez brody, szpiczastego kapelusza i szaty spływającej na posadzkę. Więc może to nie czarodziej? Może, może. - przypuszcza zbyt szybko napruta pracowniczka niewielkiego kina zarabiającego rzadziej niż barman bez rąk.
Jej riposta dziś piszczy. Pies z kulawą nogą ignoruje. Milczeniem spuszcza pysk na kwintę, bo akurat szuka karmy. Ona też szuka karmy. Ich związek nikogo nie obchodzi. Mówią, że z tęsknoty za pępowiną kupiła sobie smycz. Pije śmieszne drinki w kolorze makijażu. Jakieś srebrne gwiazdeczki majaczą jej w odrostach albo to jedynie czysta wódka w oczach tego, co majaczy jej w oczach.
- Jak się wabi? - spytał Andy spoglądając na jej zwaliste kolana.
- Jak mnie zwabić? - obracała kieliszkiem w złą stronę.
- Ładnie. Nie tańczysz?
- Wczoraj tańczyłam.
Loża kamikadze, latarnia dla pijanych marynarzy supłających parkinsona nad parkietem. Kiczem niebieskim podświetla podbrudy gości zaproszonych z kuponu. Gabi marzyła się muzyka z przestrzennymi bębnami, ale ten rytm, to rytm jest zbyt sintetiko.
- Mój kolega jest muzykiem. Właśnie poszedł do łazienki. - poinformował kolega kolegi.
- Ale ty idź pierwszy.
- Jutro wchodzą do studia.
- Na jakim kierunku?
Śniło się jej kiedyś, że jest samokserującą się notatką. Albo, że ma rentgen czaszki. Już nie pamięta.
- Podobają mi się twoje rajstopy. Wyglądają jak czarne leginsy.
- Przyniesiesz mi rurkę z baru?
- Słomkę?
- Nie wiem.
- Słomkę?
- Weźmiesz?
- Podobasz mi się.
Uniósł się i zaczął przeciskać między naprutą serpentyną Sz.P. zaproszonych. Zapomniał, chuchając w usta grubawej Gabi, przeanalizować na swoją korzyść brązowej marynarki w sztruksie. Założył ją facet jakiś, ale zniknął z pola widzenia sekundę temu, góra dwie. Trudno. Dowcip przepadł. Po dowcipie. Przy barze zaatakował go znowu kolega z pracy Grzela, którego prawa ręka piła właśnie brudzia z lewą.
- Brudzia, ale masz marynarę! - wrzasnął Grzela niesparaliżowaną częścią ust.
Andy spostrzegł, że on sam jest gościem od brązowej marynarki. Dowcipu już niestety nie pamiętał. Albo po prostu nie lubił się z siebie śmiać.
- Nie byłoby to wybitne - zmiękczał Grzela - gdyby na olimpiadzie oprócz medali dawali marynarki? Brązowa, srebrna, złota? Nie musieliby stać w tych obrzydliwych dresach. Brudzia!
- Ludzie wtedy nie chodziliby na koncerty popowe.
- Eh...brudzia. Całe życie w dresie.
- Ale ty siedzisz w dresie, nie stoisz.
- Z kim przyszadłeś? Przyszłeś z kimś?
- Siedzę z kimś.
- Z kim?
Odwrócił się w poszukiwaniu właścicielki masywnego doga, ale na kanapie został tylko odcisk wszechmocnych pośladków Gabi.
- Ona jest nie do zdarcia.
- Ktoś ci narobił na buta. - wychuchał Grzela.