Pszczółki mieszkały w ulu na drzewie, nieopodal domu dziadka. Codziennie rano podkradałem się żeby podwędzić im trochę miodku i oblizać później swoją, pulchną jak wielkanocny biszkopt mamy, łapkę. Pszczoły z dziadkowego ogrodu nigdy nie zgodziłyby się na takie małe codzienne pożyczanie ich skarbu. Mimo że wiele razy próbowałem je przekonać, zawsze odpowiedź była negatywna. Postanowiłem więc dokładnie prześledzić ich plan dnia.
Po tygodniowej obserwacji wiedziałem już o której bzyczą w swoim wiszącym domku, produkując ten cudowny miodek, a o której wychodzą na spacer kogoś użreć. Od tamtej pory, każdego ranka czekałem na ich wyjście, chowając się za krzaczkiem malin w ciemnych smreczynach. Kiedy odlatywały, zabierałem trochę miodku i uciekałem do domu. Zawsze brałem niewielką ilość, żeby po powrocie nie zorientowały się, że ktoś buszował łapką w ich małej lepiance.
Pewnego razu, kucałem jak co dzień rano za krzaczkiem malin, oczekując na odlot pszczółek. Trochę się już niecierpliwiłem. Było dwie minuty po planowanej godzinie opuszczenia gniazda, a one ciągle nie odlatywały. Wychylałem się niebezpiecznie zza krzaczka żeby spojrzeć dokładniej – być może przeoczyłem ten moment. Wreszcie po kilku chwilach, zbity mak wyleciał z gniazda, wzbił się w niebo i podjął kurs na osadę. Wygłodzony, spragniony złotego nektaru, wystrzeliłem z ciemnych smreczyn jak z procy. Wsadziłem łapkę do środka, cały uradowany i za chwilę musiałem ocierać z oczek łzy. Kiedy zobaczyłem jak mi ona spuchła i poczerwieniała to wiedziałem już, że tym razem nic mi nie pomoże jak sobie podmucham. Pobiegłem do domu żeby podmuchał dziadziuś. I zacząłem się zastanawiać jak to się stało, że ni stąd ni zowąd, tego dnia część pszczół została w gnieździe.
Kiedy poszedłem tam następnym razem, pierwsze co zobaczyłem to siedzące na murku wiewiórki, piszczące ze mnie do rozpuku. Spytałem czemu im tak wesoło. Te małe rude diablice odpowiedziały mi, że naskarżyły na mnie pszczółkom. Powiedziały im o moim codziennym podkradaniu miodku i żeby miały się w związku z tym na baczności.
- Dlaczego mi to wszystko robicie? – spytałem łykając łzy i sięgając po leżącego obok kasztana.
- O właśnie dlatego! – jedna z wiewiór wskazała moją rękę – Niedawno rzucałeś w nas kasztanami. Dzień w dzień. Teraz masz nauczkę, urwisie!
- Rzucałem w was słusznie! Wszyscy wiedzą, że podkradacie pszczółkom miodek,
bo nabłyszczacie nim swoje obrzydliwy ogony! – wyryczałem.
bo nabłyszczacie nim swoje obrzydliwy ogony! – wyryczałem.
- Uważaj na słowa! – jedna z wiewiórek rzuciła we mnie orzechem laskowym. Pozostałe wzięły z niej przykład. Schowałem się natychmiast za krzakiem malin. Odczekałem chwilę i rzuciłem się w ucieczkę do domu. Żadna, mimo prób, mnie nie trafiła. Biegnąc uskakiwałem to w lewo, to w prawo.
- I co było dalej? – spytała siostrzenica znad talerza.
- Nic. Poszedłem do podstawówki, potem do liceum. Od dawna znam lepsze rzeczy niż miodek i nie ufam niczemu, co rude. – powiedziałem do dziewczynki i pokroiłem jajo zatopione w barszczu.
- Przecież ciocia...
- Jedz bo ci wystygnie.