sobota, 31 grudnia 2011

Miodek


Pszczółki mieszkały w ulu na drzewie, nieopodal domu dziadka. Codziennie rano podkradałem się żeby podwędzić im trochę miodku i oblizać później swoją, pulchną jak wielkanocny biszkopt mamy, łapkę. Pszczoły z dziadkowego ogrodu nigdy nie zgodziłyby się na takie małe codzienne pożyczanie ich skarbu. Mimo że wiele razy próbowałem je przekonać, zawsze odpowiedź była negatywna. Postanowiłem więc dokładnie prześledzić ich plan dnia. 
Po tygodniowej obserwacji wiedziałem już o której bzyczą w swoim wiszącym domku, produkując ten cudowny miodek, a o której wychodzą na spacer kogoś użreć. Od tamtej pory, każdego ranka czekałem na ich wyjście, chowając się za krzaczkiem malin w ciemnych smreczynach. Kiedy odlatywały, zabierałem trochę miodku i uciekałem do domu. Zawsze brałem niewielką ilość, żeby po powrocie nie zorientowały się, że ktoś buszował łapką w ich małej lepiance.
Pewnego razu, kucałem jak co dzień rano za krzaczkiem malin, oczekując na odlot pszczółek. Trochę się już niecierpliwiłem. Było dwie minuty po planowanej godzinie opuszczenia gniazda, a one ciągle nie odlatywały. Wychylałem się niebezpiecznie zza krzaczka żeby spojrzeć dokładniej – być może przeoczyłem ten moment. Wreszcie po kilku chwilach, zbity mak wyleciał z gniazda, wzbił się w niebo i podjął kurs na osadę. Wygłodzony, spragniony złotego nektaru, wystrzeliłem z ciemnych smreczyn jak z procy. Wsadziłem łapkę do środka, cały uradowany i za chwilę musiałem ocierać z oczek łzy. Kiedy zobaczyłem jak mi ona spuchła i poczerwieniała to wiedziałem już, że tym razem nic mi nie pomoże jak sobie podmucham. Pobiegłem do domu żeby podmuchał dziadziuś. I zacząłem się zastanawiać jak to się stało, że ni stąd ni zowąd, tego dnia część pszczół została w gnieździe. 
Kiedy poszedłem tam następnym razem, pierwsze co zobaczyłem to siedzące na murku wiewiórki, piszczące ze mnie do rozpuku. Spytałem czemu im tak wesoło. Te małe rude diablice odpowiedziały mi, że naskarżyły na mnie pszczółkom. Powiedziały im o moim codziennym podkradaniu miodku i żeby miały się w związku z tym na baczności.
- Dlaczego mi to wszystko robicie? – spytałem łykając łzy i sięgając po leżącego obok kasztana.
- O właśnie dlatego! – jedna z wiewiór wskazała moją rękę – Niedawno rzucałeś w nas kasztanami. Dzień w dzień. Teraz masz nauczkę, urwisie!
- Rzucałem w was słusznie! Wszyscy wiedzą, że podkradacie pszczółkom miodek,
bo nabłyszczacie nim swoje obrzydliwy ogony! – wyryczałem.
- Uważaj na słowa! – jedna z wiewiórek rzuciła we mnie orzechem laskowym. Pozostałe wzięły z niej przykład. Schowałem się natychmiast za krzakiem malin. Odczekałem chwilę i rzuciłem się w ucieczkę do domu. Żadna, mimo prób, mnie nie trafiła. Biegnąc uskakiwałem to w lewo, to w prawo.
- I co było dalej? – spytała siostrzenica znad talerza.
- Nic. Poszedłem do podstawówki, potem do liceum. Od dawna znam lepsze rzeczy niż miodek i nie ufam niczemu, co rude. – powiedziałem do dziewczynki i pokroiłem jajo zatopione w barszczu.
- Przecież ciocia...
- Jedz bo ci wystygnie.

czwartek, 29 grudnia 2011

Trójnoga


1. Szumski poluzował mi nogę od stołu

Wracałem do domu z pracy. Wychodzę ledwo po schodach, a ta czeka w drzwiach i mówi żebym zobaczył jak działa stół. Sąsiada zawołała żeby naprawił, bo niby noga była poluzowana i się gibał. Rzuciłem się szczupakiem do mieszkania.
- Przecież Szumski jest naszym sąsiadem, babo. – krzyknąłem w biegu.
Z rozpędu walnąłem nogą w stół. Skuliłem się z bólu i kucnąłem. I tak musiałem kucnąć żeby sprawdzić nogę od stołu, więc lewą ręką masowałem swoją nogą
a prawą sprawdzałem nogę od stołu. Ledwo się trzymała. Tak była poluzowana.
- Patrz, babo. Szumski poluzował mi nogę od stołu.
- Przecież naprawił. – zaklekotała stojąc w progu pokoju.
- No to chodź zobacz.
Podeszła. Szarpnąłem za nogę, ale przed chwilą była jakby bardziej poluzowana. To szarpnąłem mocniej. Upitoliłem potwornie i poleciałem z nogą do tyłu. Stół się zapadł i na podłogę wylał się mój barszcz z obiadem.
- Posprzątam.
-Nie – złapałem babę za nogę – zawołaj Szumskiego. Poluzował, niech sprząta.
2. No to teraz odkupujesz mi nogę, Szumski

Jadłem spokojnie barszcz biały z jajkiem, a tu zaszczekał dzwonek do drzwi. Nie mogłem wstać, bo talerz miałem na kolanach. Szumski nadal nie naprawił stołu. Tchórz gdzieś ostatnio zniknął.
- Witaj sąsiadko kochana! – usłyszałem głos Szumskiego! Chciałem się zerwać, ale najpierw powoli położyłem talerz na podłodze – Byłem ostatnio na wsi
i przywiozłem ci parę jaj od starej baby żebyś miała do barszczu. O. Proszę!
- Dziękuję bardzo, panie Szumski, ma pan wyczucie, bo właśnie mi się skończyły – przymilała się baba, a ja zauważyłem, że mam na sobie kapcie. Nie mógł zobaczyć mnie w kapciach. Ale moje zamszowe miałem koło drzwi wejściowych. Musiałem zawołać babę.
- Ba...pozwolisz tutaj na chwilę? – zawołałem do baby.
- O! Sąsiad! Chodź się przywitać! – kłapnął Szumski.
- Nie, nie mogę. Noga mnie boli.
Przylazła.
Spytaj się Szumskiego czy nie wziął od starej baby nowej nogi od stołu. Tylko nie mów, że ja się pytam tylko tak ogólnie. – poinstruowałem ściszonym głosem. Pokiwała nie rozumnie głową. Jak to ona.
- I z taką zajadłością się spytaj!
Polazła. Oczekiwałem na stojąco i w skupieniu. Po chwili wróciła.
- Jak wróciłam to już go nie było. Chyba głupio mu było tak stać jak się nie przywitałeś i mnie zawołałeś.
- No to teraz odkupujesz mi nogę od stołu, Szumski – sięgnąłem po barszcz
i poszukałem łyżką kawałek jajka. Zjadłem ze smakiem i zmrużyłem oczy – jeśli nie dziś, to jutro.

3. Nie licz na moją sympatię.
Wróciłem tak styrany po robocie, że ledwo dyszałem na tej klatce schodowej.
A na kolanie miałem takiego siniora, że na mapie mógłby robić za Afrykę. Zaszczekałem dzwonkiem, bo już nie miałem nerwów szukać kluczy po kieszeniach. Baba mi na szczęście dość szybko otworzyła. Rzucając kurtkę na jej ręce, spytałem się czy jest obiad i usatysfakcjonowany pozytywną odpowiedzią poszedłem do dużego pokoju. Usiadłem przy stole i łyżką zacząłem szukać jajka.
- Nie zauważyłeś, że stół działa? – spytała bezczelnie.
- O cholera. Nie zauważyłem, bo ledwo żyję. Kto naprawił?
- Sąsiad. – baba znów popisała się bezczelnością. A mnie natychmiast zalała krew.
- Przecież Szumski jest naszym sąsiadem! – krzyknąłem połykając jajo.
Po sekundzie zacząłem być świadomy swojego czynu i prawie się zakrztusiłem – Te jaja to też te od niego?
- Nie. Od starej baby ze wsi. – aż sama się zrobiła czerwona z tej bezczelności.
- Ale przywiózł Szumski! Szu-mski! Wiesz kto to jest Szumski? – zaryczałem
z wściekłości
i z głodu.
- Nasz sąsiad.
Zakipiało we mnie. Zerwałbym się już gdybym miał siłę.
- A jakbyś spytała żołnierza polskiego, który walczył pod Westerplatte, kto
to jest tamten co w niego celuje i woła „Heil Hitler!” to myślisz, że odpowiedziałby ci że to „Nasz sąsiad”? „Nasz sąsiad!”. To jest nasz wróg! Szumski to jest nasz wróg! – pogroziłem jej palcem.
- Ale nie możesz się nachwalić tych jajek od dwóch dni. A o naszej niemieckiej lodówce opowiadasz wszystkim znajomym, że odkąd ją masz, jeszcze nie musiałeś jej naprawiać.
- Nie lubię Niemców jako narodu babo, a nie ich lodówek. Tak samo nie lubię Szumskiego, a nie jego jaj. Tfu!A zresztą co do pralki to pewnie za każdym razem dzwoniłem do naprawy!
- na chamstwo trzeba odpowiadać chamstwem. Ale ja nie potrafię.
- Nigdy. Pamiętałabym.
Wstałem powoli, przytrzymując się stołu.
- To już teraz, babo, nieważne. Szumski jest najlepszy. Tylko czekać
aż przywiezie ci teraz koguta.
- Kurę. – wystrzeliła obdarta z argumentów i godności.
- Strzelasz, babo, ślepakami. Ja cię tylko informuję, że w tym domu nie będzie ani kurnika ani innej obory. I w ogóle, skoro tak się sprawy mają to ty, razem
z tym swoim Szumskim, nie licz na moją sympatię.
Wyszedłem. I z racji tego, że w moim domu obiadu normalnie zjeść się nie da, wziąłem sobie kiełbasę z lodówki.

Nie jest tak

Lekką ręką rzucają słowa na wiatr, ale na świecie nie jest tak ciężko, jak mówią. Jest zawsze ciężej albo lżej. Nie waż kuli ziemskiej, ona zawsze uniesie cię i się. Chuda szkapa z nadwagą i beczka sucha jak patyk. Nieistotne. Bez obaw. Ciężej albo lżej. Oddycham ciężej albo lżej, dla ciebie i siebie. 

środa, 28 grudnia 2011

Kto mi ukradł pieniądze?


Rano chciałem rozbić świnkę - skarbonkę, bo miałem zamiar dać na tacę takie jedno 5 złotych. Rozbiłem skarbonkę obcasem a tam papierowe 10 złotych. Pytam się żony, gdzie jest moje jedno 5 złotych, które wrzuciłem do świnki - skarbonki.
- Wrzuciłam ostatnio drugie 5 złotych. Było mi potrzebne na zakupy to wyjęłam obie.
A na następny dzień wrzuciłam papierowe 10. – zaczęła mi się tłumaczyć znad garów.
- Czyś ty babo do reszty straciła rozum ? Szumski pewnie da jak zwykle dwie dwójki.
A ja wsadzę papierowe dziesięć? To nie totolotek, nie zwróci mi się! – pogroziłem babie obcasem.
- To rozmień? - zaczęła kroić jajka.

W południe byłem już na sumie.
- Bóg zapłać. Bóg zapłać. Ojej, ale śliczny. Bóg zapłać. - szkoda, że mnie nie pogłaska po główce. Szumski zgodnie z planem wrzucił dwie dwójki, więc byłem spokojny. Obawiałem się tylko czy ksiądz wystarczająco blisko będzie obok mnie przechodził. Zupełnie zresztą niesłusznie – podetkał mi skarbonkę pod same jaja. Gotówkę przygotowałem już wcześniej. Umieściłem moje dziesięć złotych i zabrałem z tacy najładniej wyglądające pięć.
- Bóg zapłać...

Po sumie jadłem już barszcz z jajkiem. Baba myła gary jakaś smutna.
- No i rozmieniłeś? - spytała nie odrywając wzroku od mytego talerza.
- Owszem – połknąłem jajo – dałem 5 złotych, a za resztę kupiłem dwa rządki
w totolotka i batona z orzechami.
Babę jakby przeszedł gwałtowny dreszcz. Podniosła głowę znad garów i popatrzyła się tymi swoimi świecącymi oczkami. Migiem wytarła ręce w ścierkę i już stała nade mną koło stołu.
- W prawej kieszeni, w przedpokoju. - wybąkałem i nabrałem barszczu w łyżkę.
Poleciała jak wróbelek. I przyleciała jak wróbelek. Z kotwicą u szyi i pustym papierkiem po batonie orzechowym w szponach.
Spojrzała się na mnie ze zdziwieniem na ustach i wyrzutem w oczach. Karmnik niespodziewanie okazał się pusty.
- A kto to zjadł?
- A kto mi ukradł pieniądze?

wtorek, 27 grudnia 2011

Bombkowe pomysły


- Mam do tego taką smykałkę, że mógłbym powiesić mojego szwagra za jaja i choince nic by się nie stało. On by tylko miał niepotrzebny worek na buty. – mówi pan Tomek, 44-latek spod Lublina, który od 19 lat prowadzi jednoosobową firmę zajmującą się wieszaniem bombek na choinkę. Ta osobliwa działalność wzbudza, delikatnie mówiąc, dość umiarkowane zainteresowanie. Można jednak co nieco o niej znaleźć w internetowym spisie usług:

Profesjonalne wieszanie bombek – Tomasz Mandżur
Całodobowo przez cały grudzień. Cena zależna od wielkości zamówienia. Dojazd do domu – GRATIS.

Właściciel jest jeszcze bardziej tajemniczy. Na swoim profilu w serwisie społecznościowym widnieje jako Tomasz Mandżur, o pseudonimie szkolnym: „Bombino Kretino”.
Postanowiliśmy więc skorzystać z jego telefonicznego zaproszenia i odwiedzić go w domu rodzinnym w Majdanie Nowym. Wita nas ubrany w sweter niski łysiejący mężczyzna o krępej budowie ciała i pogodnej twarzy. Tomasz swoją firmę zorganizował w pokoju rodziców. Okazuje się, że rozkręcanie interesu w 91’ roku nie było łatwe, a problemem były nie tylko reformy Balcerowicza:

- Ojciec miał cukrzycę i bez przerwy szedł do wyra. – tłumaczy Mandżur - A ja przecież zorganizowałem biuro, zatrudniłem sekretarkę i postawiłem biurko z telefonem przy łóżku. No i co? On ciągle się przeczołgiwał pod tym biurkiem, aż w końcu zasypiał pod nim jak społeczny margines. Matka jeszcze przychodziła wcierać mu maście albo obcinać paznokcie. Strzelało to wszystko w oczy.

Pana Tomka zastajemy podczas rodzinnych przygotowań do Bożego Narodzenia. Z kuchni pachnie wigilijnymi potrawami, a niewielkie radyjko wygrywa najsłynniejsze świąteczne kolędy.
- Kasza dla psa. Mnie w święta i tak nie ma. – macha ręką pan Tomek.
- A gdzie pan jest? Wiesza pan bombki?
- Nie. Pies mi zginął. Muszę go znaleźć.
Prawie w każdym zakamarku skromniutkiego domu można wypatrzeć bombki na choinkę. Udekorowane są nimi szafki, telewizor, ściany, a nawet szyja pana Tomka. Malutka bombka-talizman przypomina gałkę oczną, która obserwuje każdego, kto na nią spojrzy.
- Szklane oko mojej sekretarki. Tragiczna historia. – gospodarz milknie na kilka chwil.
Trafiamy w końcu do centrum „Profesjonalnego wieszania bombek”, pokoju rodziców. O dziwo, to ciasne miejsce okazuje się jedynym pomieszczeniem, gdzie nie odnajdziemy ani jednej bombki. Pan Tomek twierdzi, że nie zabiera pracy do domu. Co właściwie sprawiło, że zajął się wieszaniem bombek?
- Od dziecka miałem smykałkę do wieszania bombek. – śmieje się pan Tomek – jedna tu, druga tam i tak to zleciało. Jak w każdej polskiej rodzinie, u nas wiesza się bombki od pokoleń. Ładne są i kolorowe. Dziadek wieszał, ojciec wieszał, nawet mój brat wieszał.
- Dlaczego nawet?
- Jest ślepy od urodzenia.
Pan Tomasz nadal jest kawalerem. Ma więc zapewne dużo czasu na pracę. Pytamy o zdecydowanie najtrudniejsze zlecenie w dotychczasowej karierze bombkarza.
- Na pewno powieszenie surowych kurzych jaj na choince. Klient był ciężko chory i lekarze powiedzieli, że nie dożyje Wielkanocy. Chciał poczuć atmosferę obu świąt na raz.
- To smutne.
- Wcale nie, bo zwolniło mi się miejsce w biurze. – cieszy się pan Tomek - To był mój ojciec.
- Jakieś plany co do firmy na przyszły rok?
- Poszerzenie oferty - będę też zdejmował bombki.
Powrót do pokoju gościnnego. Pytamy go na koniec o początek - dzieciństwo i przezwisko, którego dorobił się w szkole. Odpowiada bardzo niechętnie. Widać wyraźnie, że nie lubi o tym mówić i jest to dla niego bolesne.
- Rzadko to mówię, ale dla gazety mogę się poświęcić. To było na studniówce. Zaprosiłem na nią najbrzydszą i najgłupszą dziewczynę w klasie – Klarę. Było mi wszystko jedno. Miałem nie iść, ale pomyślałem – co mi tam. Zrobię dziewczynie przyjemność, bo bardzo przeżywała, że nikt jej nie chce zaprosić. I nic dziwnego. W końcu była głupia i brzydka. Ale mnie też lubili tylko w grudniu. Wtedy nawet zrobiłem dla niej śliczną bombkę, najpiękniejszą na świecie, o wszystkich kolorach tęczy. Dałem ją Klarze przed samym balem. Uśmiechnąłem się. „Jesteś tak ładna jak ta bombka” – powiedziałem. A ona ni stąd ni z owąd w płacz. Uciekła.
- Dlaczego?
- Bo była najgłupszą dziewczyną w klasie, już mówiłem. A że była też najbrzydsza to dałem sobie spokój i poszedłem coś przekąsić. Jak szedłem do stołu, ukłoniłem się wychowawczyni, ale nie zauważyłem jej długiej sukni pod nogami. Wyrżnąłem i stłukłem najpiękniejszą bombkę na świecie o jej buty. Wszyscy zaczęli rechotać.
- I stąd „Bombino Kretino”?
- Nie… „Bombino Kretino” to od dziadka, kiedy mnie pierwszy raz zobaczył. Myślałem, że pytacie o „Ciula bombkowego”. – wyjaśnił pan Tomek.
Kiedy opuszczamy dom, słyszymy dziwne odgłosy przypominające piszczenie.
- Nie, to SMS mi przyszedł. Też możecie napisać gdybyście potrzebowali pomocy z bombkami. – uśmiecha się Mandżur. – Wesołych świąt!
Napiszemy, życząc wszystkiego, co najlepsze. Żeby nikt nie był smutny i każdy miał z kim wieszać bombki na choinkę. Nawet pan Tomek, który te święta spędzi sam. Zawsze jednak możesz złożyć zamówienie.   

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Kto napisał kolędy?


 Nadeszły bezlitośnie święta Bożego Narodzenia i zastanawia mnie niezmiernie kto napisał te wszystkie kolędy. Poleciałem więc do księdza proboszcza. Po drodze potknąłem się o kubeł ze śmieciami. Jakiś facet w przebraniu mnie skrzyczał, ale nie słyszałem, bo powróciłem do lecenia do księdza proboszcza. Na plebani, w ogrodzie, zaczepiłem wikarego, który rozmawiał z jakimś otyłym księdzem.
- Jest ksiądz proboszcz? – spytałem cały zdyszany. Aż musiałem oprzeć ręce na kolanach.
- Obok. – wskazał mi swojego rozmówcę.
- A. Zawsze dziewica, księdze proboszczu. – nie musiałem się skłonić, bo i tak trzymałem zdyszany ręce na kolanach. Więc tylko poruszyłem wyraźnie głową.
- Szczęść Boże. – odpowiedział mi chłodnym tonem proboszcz. Ciekawe dlaczego?
- Księże proboszczu, kto napisał te wszystkie kolędy?
- Ale które? Bo kolęd przecież napisano bardzo dużo i to w różnych językach.
- Aj, pierdolę... – machnąłem ręką i poleciałem do domu, uważając po drodze na kubeł.

czwartek, 22 grudnia 2011

Ziemniaki


„To niesamowite, że tu tak blisko latają samoloty”- powiedział Ben i spojrzał na pastora Hrudenshow'a. Pastor od rana nie odezwał się ani słowem, próbując mu chyba przypomnieć, że ziemniaki same się nie obiorą. Zaczytywał się w mały modlitewnik oprawiony w brązową skórę. Albo udawał, że się zaczytuje. Przecież tyle lat jest już pastorem. Pewnie widział te słowa już setki razy. Może robi tylko to, bo nic innego nie potrafi?
Zostały jeszcze trzy wiadra. Śliskie palce Bena nasączyły się zapachem mokrych obieranych kartofli.
- Pracuję tu już tydzień, a nawet nie wiem czym się pan zajmuje, pastorze.
Ben nie był głupi i wiedział czym zajmują się pastorzy, ale tu przecież nie było nikogo. Ale pastor nadal nie reagował. Jego bujna ruda broda w słońcu przypominała dojrzałe pole czekające na żniwa.
- Jak się tu żyje, pastorze? Jakoś się żyje, co?-Ben wrzucił czystego ziemniaka do wiadra.
Głuche stuknięcie w metal chyba wyrwało pastora ze snu, bo przewrócił stronę w swojej książeczce. A śniło mu się pewnie, że jest snopem siana.
- Życie jest zbyt podłe, żeby o nim rozmawiać.-powiedział wyćwiczonym przez tysiące kazań głosem.-Lepiej żyć.
Ben pokręcił głową. To nie pasuje do pastora. Oni powinni dawać nadzieję, a ten jest jakiś nierozgarnięty.
- Ponury pan jak na pastora. Pastor powinien wszystko lubić.
- Lubię wszystko to, co mądre i piękne. Tylko wszystko to, co mądre, jest smutne, a wszystko co piękne, przemija. Dlatego jestem ponury.
Ben otarł pot z czoła w starą ścierkę, całun człowieka prostego i rzucił go na ławkę.
- Nic tu się nie klei. - burknął.

piątek, 16 grudnia 2011

Buło



Diabeł, mimo ogromnej liczby opanowanych przez siebie sztuczek i sztuk, nie umie tworzyć autoportretów. Cokolwiek by nie namalował, zawsze bardziej przypomina ciebie niż jego.

Buło

Oślizgłe ma ten człowiek paluchy. Slapstick i makaron pełznący ofierze komedii po napompowanych poduszkach ostatniego ratunku. A nie – to przecież ramiona są, a nie poduszki. I żaden Buster Keaton, żaden Chaplin. Bułeczki nie tańczą, dopisując nową gamę do remifasola. Mówimy o człowieku-bule, nabitej czy nabitego, nieważne, na srebrny widelec wielkości tysiąca srebrnych widelców.  Sam już bólu nie odczuwając, nabija tym mocarnym trójzębem niewinne przystawki. Ale wróćmy do ramion, bo to właśnie one są i będą po wieki huśtawką moich nastrojów, bowiem buja się na nich facet-buła i czasem zdzieli mnie w czoło tak boleśnie, że próbuję zacisnąć język zamiast zębów. Wyobraź sobie, że z udawanym sensem wzrusza nimi po każdej twojej kropce nad przecinkiem. A tobie już alfabety siarczanów rozpychają wszelkie narządy.

Przecież ja wiem to i owo i jeszcze to, a on wzrusza ramionami. Ja spróbuję tego i tamtego, a on wzrusza ramionami. Ja byłem nie tylko tu, ale i ówdzie też byłem - właśnie tam ówdzie. O,  tam! Ówdzie! A w szczególności tam, gdzie się tobie nie śniło, bo ostatecznie byłeś tylko tu. I ty wzruszasz ramionami. Spuchnięty od łgania, wyczerpałeś siebie i mnie! Bordouchy, szkarłonosy! Później każdy jeden puzzel przetnę na pół. Wtedy złóż!

Szatanisko, między pulsem a ciśnieniem, bawi się w moim wnętrzu grubo ciosanymi zapałkami, a garnek magmy pełen w jednej sekundzie i kłębach dymu jadowitego zmienia się w czarci kocioł drżący od wrzenia. A ja syczę razem z nim. Syczę wściekle, topiąc karmel w małżowinie, ale coś każe mi przełknąć ślinę z kawałkami tych zatrutych owoców. Oddychając, urzędowo uspokoić trzewia, zwinąć usta w muszlę. Ślimuś, ślimuś, sałata. Spokojnie przejść do kolejnego punktu stania pod oknem.
I nagle brzdęk i trach, w efekcie którego boom-boom! Wyboom buły atomowej! Miliony ludzi nie żyją, ale ja też znam John Lee Hookera.

Niczego nie widzisz! Nagle, jak gdyby nigdy i nic, proponujesz „chodźmy na piwo”, albo „zostańmy gejami”. To ty teraz jesteś bi-bułą?

środa, 14 grudnia 2011

Markus i Kaja

Bo un tam siedzi i się martwi, czy una go przyteli. W tym barze pod wesołym rozporem, z hierbatką na stole. 
- Wyjęłam dziś baterię, potarłam o legginsa i miałam jeszcze pałkę przez godzinkę.  - Kaja wymamdziała do Markusa, pseudonim "Szczupak".
- Lubię salami, ale take prawdziwe, z papieru. - odparł syknąwszy malinowej z cukrem bez cukru.
- Byłam dzisiaj z koleżanką na ulicy. 
Nie można być na ulicy. Ulicą się idzie. Na ulicy jest ten, który z Maka wychodzi z tacą, bo wziął "prosimy nie wrzucać tac" zbyt dosłownie. 
- I co tam u niej?
- Z korepetycji wracała, chyba mam dziurę w skarpecie.
Nie mów o tym teraz, bo wyobrażałem sobie ciebie w "stockings". 
- Wiesz co to "stockings"?
- Włosy przefarbowała, śmiesznie wygląda dosyć.
- To rajstopy urwane na udzie. 
"Requiem" Mozarta. Zaśmiała się.
- Faceci to lubią takie rzeczy, stokings z białymi szpilkami na rzepy, palce odkryte.
No, bardzo.
- Czemu przezywają cię "Sztupak"? 
- "Szczupak", z gadulca mi zostało.
- A stamtąd skąd?
- Kliknąłem niechcący.
- A czego klikałeś?
- Szukałem coś o szczupaku, bo jechałem na ryby.
- To niechcący?
- Na ryby zawsze niechcący.
- Czemu?
- Z ojcem.
Przypomniały mu się żylaki jego matki, mapa drogowa Bangladeszu. A pod pachami kraina tysiąca jezior.
- Koleżanka miała na studniówce takie czarne brudne nogi, że wyglądało jak stokings.
- Może to były stokings?
- Nie, bo w jednym miejscu miała nieubrudzone. 
- A gdzie się tak ubrudziła?
- W łazience.
- Woźna  buty pastowała i jej się omsknęło? 
- Lubisz mnie?
- Lubię, ładna jesteś.
Podrapała stół po policzku.
- Bo ja sobie tak myślałam wieczorem, jak już głowę umyłam i siedziałam w pidżamie, że chciałabym fajnie dzisiaj wyglądać. Wieczność chyba te włosy prostowałam. - wzięła miedzianą próbkę między paluszki.
- Dla mnie?
- Nie no, wiesz. Każda dziewczyna lubi w miarę dobrze wyglądać.
A kobieta zmienną jest.
- To nie dla mnie?
- Wiadomo, że dla ciebie trochę też.
Miała nieduże piersi, ciekawe jak brzmią w dotyku opatulone tym czerwonym sweterkiem?
- Masz szczupłe nogi. - powiedział "Szczupak". 
- Chciałabym mieć chudsze. Mniej koślawe. 
- Takie są w sam raz, idealne!
- E, tam. Dupę też mam za grubą.
Nie mów "dupa". Czemu powiedziałaś "dupa". Niech tam, wszystko jedno.
- Nigdy bym się nie odważył na to, żeby cię pocałować. - pomylił koniec języka z początkiem. 
- Czemu, brzydka jestem? 
- Mówiłem, że ładna. - już się nie uratuje.
- Przecież nie mam chłopaka.
- Nie dlatego bym się nie odważył. 
- A dlaczego?
- Głupio by mi było tak cię od razu pocałować, bez całowania. 
- Przecież jakbyś mnie pocałował, to byśmy się całowali.
- Ale najpierw musiałbym cię pocałować.
- No to pocałuj? - zrobiła uśmiechniętą minę, ale się nie uśmiechnęła.
- Powiedziałem, że musiałbym, a nie że muszę. 
Uniosła swoje szczupłe zniecierpliwione ciałko, opierając się na stole, zbliżyła buzię do twarzy Markusa i zaczepiła wargami o jego usta. Wróciła na miejsce zarumieniona.
- Fajną masz bródkę. 

Głuchoniemy

Ona - zacięta kaseta. Ja swoje, a ona zacięta kaseta. Film o mnie i o tobie. Ja swoje, a ona pełna szuflada. Z moim i twoim. Na tym minąć może całe życie, ale nie bądź zły. Ja swoje, a ona w końcu kasetą w szufladzie. Kurzy się i dłuży. Nie bądź zły. Na mnie i na siebie.

wtorek, 13 grudnia 2011

Czasami


- Masz problemy 16-latki. - zganił ją jej mentor, jakby to szesnaście było liczbą bestii.
- Bo mam 16 lat! - odkrzyknęła swojej bestii przenajświętszej, bufonowi, co próbował wyrosnąć na jej mentora wyłącznie dla jej dobra i wygody - żeby nie musiała schylać się do jego rozporka.
- Mniej czasu poświęcaj na czas. Czas to spadochron pomagający bezpiecznie, ale i diabelsko monotonnie, czyli nudno przeraźliwie lądować co wieczór, co dzień w szufladce wyścielonej pierzem. A psik!
- Żebyś urósł. - lolitka splotła ręce na piersiach.
- Pewnie. - obiecał bufor splatając wzrok na jej piersiach - Z czasu korzystaj tylko wtedy, kiedy beczka pełna denaturatu, potu i zaległych alimentów spróbuje stoczyć się na ciebie w nocnym klubie. Wtedy wykorzystaj swoje 16 lat do powiedzenia "nie", a jeśli to nie pomoże - wykorzystaj ułamek sekundy na ucieczkę. 
- Chyba gdzie pieprz rośnie. - uśmiechnęła się fałszywie, jakby to była pierwsza wiosna w jej życiu.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Zmotoryzowani

Czasem niech błogosławieni będą ci, którzy są linią, przerywaną bo przerywaną, ale prostą linią i bezpieczną białą kreseczką środka drogi. Którzy pozwolą spoliczkować się deszczem, mijając góry na pagórach, ale nie wykręcą gwałtownie czterech kółek na wschód albo zachód. Którzy potrafią policzyć do trzech i, jeśli zajdzie taka potrzeba, doliczyć do czterech, a może jeszcze raz do trzech, do skutku. Ludzie, którzy mogą być pedałami, ale nie od razu - pedałami gazu.

sobota, 10 grudnia 2011

Martwię się o ślepego błazna

Starym zwyczajem na drugie śniadanie zaserwowałem sobie godzinne de volaille studium nad portretem patrzącym się w lewo po prawej stronie ekranu. I nagle uderzył mnie ten tęczowy dywan wykładający na czole i wąsik salvadorski wywinięty pod nosem. Błazen! Klaun! Albo nie, albo zaraz.

Bo znalazłem złoty środek w czarnych okularach. Może błazen to przystawka. Może błazen nie chce, żeby ktoś zobaczył, że jest ślepy. Ślepota na ślepotę. Dostrzec ślepotę - zabawne nawet jak na błazna. 

Więc przytulać ślepego, czy śmiać się z błazna? Na scenie możliwość jest tylko jedna, fifty-fifty, magazynek z samotnym pociskiem. Albo nie, albo zaraz. Na co dylematy? Może zdejmę okulary i pójdę zjeść obiad. Tak. Tak chyba zrobię. 

Bogu dziękując, że wnętrze się nie liczy. Nawet nieparzyście. 

Tego by jeszcze brakowało.

Chrum


Wyrzuciła mnie po raz kolejny, nazywając świnią. Przyznałem jej rację-mam coś ze świni jeśli chodzi o relacje z kobietami. Na pierwszą skonstruowałem papierowy hełm, więc zdmuchnęła go z łatwością. Potem, kiedy kolejna podpaliła drewniany, doszedłem do wniosku, że przyodzieję naprawdę odporny metal. Działa, ale sam przewróciłem się pod wpływem ciężaru.

piątek, 9 grudnia 2011

W odniesieniu


Tydzień cały na chlebie i wodzie, ale patrz na mnie, jak nie jem i nie piję. Patrz, to nie grzech. Po to jesteśmy. Nie mogę być samotny bez ciebie.


Ten film nie podoba mi się. Nuda nad zachwytem. Ileż można refrenów tych międlić wieczorami? Odpowiedz, nie musisz od razu. Patrz na mnie. Uśmiecham się.


Podpisać podpiszę przed spakowaniem. Wiem, gdzie jadę. Nie zostaję i nie wracam bez ciebie. Gdybym słuchał, a nie tylko słyszał klikania tej myszki, to pewnie doprowadziłyby mnie do szału.

środa, 7 grudnia 2011

Donkichoteria


Facet nie da rady wykurzyć z dziurki w nosie wrażenia, że o czymś zapomniał. Albo może to o nim zapomniano. Szuka, wierci, dłubie. Paluchem tym samym, którym szukał, wiercił, dłubał i wytykał tych, co o nim zapomnieli. Walka z grawitacją nie poszła na marne. Srebrny pył, kosmiczny produkt tarcia nozdrzalnego, opada na jego ramię tak wolno, że prawie nie opada. 

Spotyka kobietę. Ona chce się z nim kochać. Daje mu to do zrozumienia. 
- Chce się z tobą kochać. - szepcze w oparach herbaty. 
- Ja z tobą też.
- Co ze mną?
- Kochać. 
- Nic takiego nie powiedziałam.
Fatamorgana. Nie dosłyszał. Był przekonany, że kiedy on turla gil-gila, ona naoliwia swoje romanse.
- Ale masz łupież! - spojrzała mu przez ramię, za nim wisiało lustro. To nie łupież, ale niech jej będzie łupieżem, żeby nie musiała już szukać prawdziwszego.
- To cukier. Za mocno posłodziłaś. - poprawił marynarkę.
- Przepraszam. Przez to odbicie, ciągle podejrzewam, że masz coś z tyłu głowy. 
Wtedy przyszedł kelner z ręką w gipsie. 
- Co się panu stało? - zapytał facet. 
- Co państwu podać? 
Nie dopatrzył. To nie złamanie, ale wychowanie. Biała kelnerska serweta na wzorowo usztywnionej ręce. Ale i bez tego, temu kelnerowi chyba coś się musiało stać.
- Dla pani poproszę kartofle solone, a dla mnie coś na jedną rękę. - podłubał w nosie ostrzegawczo.
- Przykro mi, mamy tylko na dwie.
- W takim razie poproszę  solone kartofle.
- Dwa razy?
- Raz po raz.
Kelner odszedł. Kobieta odprowadziwszy go wzrokiem, wróciła do lustra.
- Grzebać w nosie można na różne sposoby. Pierwszym jest obracanie wskazówką vel huśtawka nastrojów - począł prezentować technikę - drugim jest łopatologia. 
- Ten kelner miał cwaniacki wyraz twarzy. Patrzył na nas z góry. - zmarszczyła brewkę.
- Bo stojąc musiał rozmawiać na siedząco.
- Skąd wiesz? Byłeś odwrócony. - natychmiast złapała się za słówko - Przepraszam, lustro.
- Trzecie bywa błędne koło. - wpadł w trans próbek własnych możliwości.
- Weź mnie. 
- Słucham? 
- Mówię, że coś mnie bierze. - poprawiła trwałą.
- Najtrudniejsze jest czwarte - drążyć i jednocześnie kręcić nosem.
- Chcę mi się kichać. 
- Mi z tobą też.
Kelner przyszedł. Przyniósł jedną porcję kartofli solonych. 
- A gdzie druga? - spytał facet.
- Lustro. - wskazał mu kelner.

Mily mi się

Do autobusu miejskiego wlatują twarze coraz starsze. Ale nie starsze wiekiem, tylko wieczkiem - per lśniące "złotko" do głaskania, nie rdzewne "sreberko" do machania. Na odwrocie etykiety ostemplowano datę ważności - jaśniepanieńskim druczkiem niebezpiecznie za małym. Czyja ta data ważności? Zawsze tego, co pod wieczkiem. A dla kogo? Zawsze tego, co na nie patrzy. Bom, bim, bam. Mi ten dzwon bije ad rem. Bim, bam, bom. Mi ten dzwon bije. Am, bim, bom. Nurym ad rem ponurym.

Społeczeństwo się starzeje, nie rodzą się dzieci. Za dużo "się", zbyt mało "ę". Tak bardzo chcemy drugiej osoby, że brakować nam zaczyna osoby pierwszej, w liczbie pojedynczej. Deficyt mamy winy, obwiny, a winniśmy się poobwiniać dla zdrowia choćby troszeczkę. Chlup! Za nagonasienność.  

Nigdzie nie rodzą się dzieci, ale starzy starzeją się już gdzieś. W łóżku, pod fotelem, przy telefonie, na parapecie. Gdzieś tam chyba. Jak żyjesz? Nijak. Co tam u ciebie? Nic, starzeje się. Wyobrażałem sobie, że umrę. Nie, że się zestarzeję. Umieram wolno, pośpiech by mnie wykończył, dlatego wolno umieram, z każdym przystankiem. Linii będzie coraz więcej, bo wszędzie chcemy dojechać. Drzwi się nawet nie zatną. To mnie przeraża najbardziej.

Starzy nie są coraz starsi. Oni lewitują między dworcem, a zjazdem do bazy. Coraz starsi są młodzi. Oni jadą, nierozróżnieni, skrzywdzeni różnorodnością. Siedzę, jakiś dziad obrzydliwy bilet kasuje. Ta data ważności jest przecież jego, nie moja. Chucha nad ramieniem moim, Aniele Boży stróżu mój, Ty jesteś chuj. Oczy błagające, nic nie powie, więc siedzę dalej na moim siedzeniu. On stoi w milczeniu. Drażni mój kciuk przy telefonie.

Włożyłbym ci mają rączkę do mojteczek. Jakiś dziad obrzydliwy chucha nad ramieniem moim.

Charczy, dyszy, oddycha niespokojnie, jakby krtań jedną chrząstką parzyła się już w piekle. Może nawet krtań jedną krtanią, bo jedną nogą moją, to ja mu mogę zmarszczki wszystek uprasować. Nie mógł się zestarzeć, jak był jeszcze młody? Niech się smaży. Bim, bam, bum. Pstryk.

W mocicę pogilgałbym cię jeszcze. Tak macno.

Młodego, starszego wieczkiem, vive versa dziś nie poznaję. Jutro też się nie poznamy. W zazdrosnym afekcie wyżywam się z kolegą na papierosie, i jutro też.
- Ta dzisiejsza młodzież. 
- A tamta?
- Tamta też.
Oni dorastają tam, gdzie ja się zestarzałem. I gdzie to wszystko zmierza? Tam, gdzie ciebie nigdy nie było, Efendi. 

Boli, prawda?

wtorek, 6 grudnia 2011

Wesołe to czy smutne?


Prolog

Nastoletnia dziewczynka ma guza mózgu. Nie chce i nie lubi się tym chwalić. Nie wysyłaj i nie przelewaj na konto. Dziwak jakiś.

Wczesne stadium

Guz mózgu Aleksander ma już półtora roczku i niedługo nauczy się chodzić. Kiedy mu się to uda, będzie mógł trafić do każdego zakątka układu nerwowego.
- Mamo, mogę pobawić się na potylicy?
- Ale tylko do guziny zero.
A później pójdzie do przedszkola.
- Guz mózgu?
- Obecny.
Po kilku latach guz, będąc guzem, zapragnie zostać guzikiem i zacznie buntować się przeciwko właścicielce. Liczne biwaki nad nerczem, pikniki pod brzuszem i bebeku (BBQ) opon mózgowych doprowadzą do bram piekielnych nawet wypolerowanego mężczyznę, za którego wyszła za mąż. Ten, wobec ślubu, mążczyzna albo po rozwodzie - miąższczyzna będzia musiał płacić alimenty. Guzowi mózgu.

Stadium zaawansowane

Wspólnie z krwiakiem mózgu założą kapelę krtaniową Guz n’ Roses. I załatwią sobie studio w małżowinie, gdzie akustyka jest bezkonkurencyjna. Najniebezpieczniejszy zespół na świecie?

Stadium końcowe

Duet nie pośpiewa, bo jego połowa, w tym wypadku krwiak, umrze na stole operacyjnym. Zdrowy guz natomiast pozna demencję, z którą kilka fundacji później weźmie ślub i urodzi im się wylew krwi do mózgu. Dziewczynka już nie żyje. Smutne to czy wesołe?

Epilog

Wesołe, bo smutnym byłoby tedy, gdy recydywista strzeliłby z pistoletu marki colt w głowę dziewczynki. Wtedy guz mózgu wylądowałby na ulicy, żebrząc i prosząc o kiwnięcie.
„Szukam właściciela.”
Oczywiście by go nie znalazł. Co innego właściciel.
„Mam góza muzgu.”
Chwali się i znajduje. Właścicieli i współczycieli.  

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Brudne skamidła


Brudne skamidła. Tak chcą być nazywani. Nocne niebo bezchmurne nade mną ze zmarszczkami starzejących się gałęzi. Brudne skamidła. Idę za nimi jak mrówka na topoli. Widzę ich dwoje z tyłu, ale z przodu jakby też. I wiem, co dziś robili. Nic złego. Nic.

Tętno melotrońskie, oddech respirejski. Spokój własny przeraził mnie do tego stopnia, że ustąpił podnieceniu. Wymacałem dziadkową finkę w prawej kieszeni. Wcześniej były w niej papierki po owocowej gumie dla dzieci, rachunek ze sklepu za litrową colę i skasowane normalne bilety miejskie.

Dziewczyna z chłopakiem. Ona z obcasem, stuka do rytmu pulsujących świateł drogowych. On nosi kurtkę z targu. Wbijam im nóż w plecy. W nerkę i w przeponę. Wchodzi ciężko, trochę lekko, jak mieszanie budyniu. Bałem się, że będę za słaby, bo nigdy nie ćwiczyłem z hantelkami. Nie rozrywałem krtani, bo później nie mógłbym przestać.

Błyskawiczne cięcie boli tym bardziej, że mogło być tylko draśnięciem. Ale nie jest. Płaska pointa uwiera rogiem kartki przy opuszku kciuka.

Przyspieszam krok. Idę na stację benzynową po miętową gumę do żucia. Nie myłem zębów od tygodnia. Czuję się wspaniale.  

niedziela, 4 grudnia 2011

Wyjoza Głukoza



Wegetarianie nie mają jaj, weganie nie jedzą jaj, Indianie strzelali z łuku, Amerykanie strzelali do Indian. Prezydent RP nie strzela do Indian i knurów, bo został sterroryzowany przez zwolenników obrony zwierzęcego życia od samego poczęcia. Kto jest bardziej? Człowiek głodniejszy, czy knur bezbronniejszy? Wbrew pozorom, skutki obydwu przekonań zezwierzęcają. Jedna cofa w dotychczasowym rozwoju, a druga w dalszym.

Ale porozmawiajmy poważnie, bo ignorancja niektórych nie tylko w temacie łowów, ale i dyplomatyki, sięga sufitu. Chodzi przecież o eliminację słabszych osobników w stadzie (Anglicy mówią na to "Nietsche Headshot", marszałek Goering-"Nietsche Kopfschuss"), i szkodników oczywiście. Dla przykładu-mój bezrobotny wujek od wielu lat poluje na centaury. Wyniszczają ściółkę leśną tymi swoimi wielkimi kopyciskami, wyżerają florę z lasów i wszystkich w pobliżu pól, pozłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem. I mimo że nie odnalazł jeszcze żadnego i żona skrzeczy coś o wzięciu się wreszcie do roboty, nie ustaje w poszukiwaniach. Przez te wszystkie lata zebrał na ich temat kilka segregatorów-zdjęcia, wycinki prasowe, nadgryzione kartofle, ślady kopyt. Karabin snajperski i wyrzutnia ciężkich słodkich buraków codziennie rano wiernie czekają przy łóżku. 

Sztywni są martwi, luźni bywają żywi. Pewnie więcej jest takich myśliwych, dla których najważniejszy nie jest soczysty cios dzidą, ale otoczka, klimat, satysfakcja i zakup dzidy jak najostrzejszej. Nie ma co się dzidzić, homo sapięść poluje już od zaorania dzików. Dzisiaj po protestu częściej się prostuje, bo wymyślono kurtki adidas, sok w kartonie i chio chips. Zaraz, przeciwko tym rzeczom też się już buntuje. Wnoszę więc o oprotestowanie wynalezienia koła. W końcu wielu ludzi i pederastów pod nimi zginęło. Swoją drogą-ciekawe ilu homoseksualistów jest wśród myśliwych? Chyba niewiele jest bardziej niebezpiecznych rzeczy niż spocony gej ze strzelbą?

Ja sam wiele nauczyłem się od mojego wujka. O lesie, zwierzętach, zwyczajach tam panujących i, przede wszystkim, jak przetrwać i radzić sobie z centaurami. Chcąc się tym podzielić, zamieszczam przydatny słowniczek zawierający słówka i zwroty, jakich należy używać wśród leśnych przyjaciół.

Rozmówki leśne

Rogi Jelenia - Gile

Dzik pospolity -Dzity

Gumiś brunatny - Guśba (na północy-Gubra)

Las stumilowy - Milus

Las równikowy - Rolus

Kapelusz Muchomora Sromotnikowego - Muchosrom Kapemor

Niedźwiadka boli brzuszek, bo pomylił hubę drzewną z ulem. - Niebrun bobrzu pom hunaul. (czyt. hunal)

Wiewiór z dziupli sowom lżej - Wiepli solejom. 

Gdzie wiewiórek sześć, tam nie ma co jeść, mówię to żalem. - Gdziewusze tanoje otlem.

Niech szyszki i kasztany, razem idą w tany. - Niszki kaszem tani.

Pieczarka pieczarce nierówna - Pierkacówna.

Gdy potrzeba listek (klonu) spada z nieba. - Dyba linu danie

Wszędzie dobrze, ale na ściółce najlepiej. - Wszędo leścióna piełce.

Wysoki jak brzoza, głupi jak koza. - Wyjoza głukoza.

Osiołek i nadzieja dawno opuściły te ziemie. - Osieja dapu temie

Strzelaj idioto, on ma bardzo ostre racice! - Trzeto dzoma osra!

Gdzie tu można wypożyczyć kajaki? - Gumo wyjaki?

"Robaczywa śliwka jest brzydka" twierdzą jelitka i mają rację - "Bydrośka" twietka mara.

Mam przy sobie kilka pomidorów, poczęstuj się jednym jeśli chcesz. - Masorzy kipodor ocznym jesz.

Smacznego wszystkim życzę, tylko ostrożnie – gorący kartofel. - Smago wszyczę tynie – gofel. 

Wrzosowiska są daleko, musimy rozbić obóz i uważać na muchomory - Wrzoda muro obża mory.

Jest mi niedobrze, idź dalej tą ścieżką, a ja znajdę jakąś dziuplę. - Rzygo dalekaja znakadziu.

Ta gumijagoda jest trująca. - Guda truje.

Na siedmiu krasnoludków, widzę centaura! A nie, to mama i tata. - Namiu snolu diwura! A nema neta.

Nie daj się farbowanym lisom. - Naje farboli.

Kruka głos. - Kros

sobota, 3 grudnia 2011

Po prostu ciekawe


Goląc się rano, chlasnąłem mordę dwa razy. Chlasnąłem się dwa razy w mordę i zdałem sobie sprawę, że tytułując tak ten wpis, ograniczam nas do spraw wyłącznie ciekawych. Pauza. Kosiara z kwintentem ostrzy zastyga pod nosem, pianka wysycha na skroni. Chwila na moment. Czy  już po chlaśnięciu się dwa razy w mordę dzisiejszego poranka nie ograniczyłem siebie do tak nieciekawej czynności jak wylanie jogurtu  na ranę? Podszedłem wtedy do psa i nadstawiłem policzek. Pieszczotliwe zlizał jogurt, aplikując na ranę leczniczą ślinę, dzięki której uniknę gangreny.

Opuszczając mieszkanie bezpodstawnie zrelaksowany, zleciałem ze schodów omijając jeden stopień. W obawie przed tym, że zlecę z następnych, wyskoczyłem przez okno. W locie zapragnąłem chwycić rynnę. Gdy chwyciłem rynnę, ta urąbała się od betonu i poleciała w dół razem z nowym właścicielem. Rozbiłem głowę - czaszka pęknięta konturem Przylądka Dobrej Nadziei - kałużę krwi wokół powiększał mikroskop, albo rzeczywiście było jej coraz więcej. Chyba rzeczywiście. Zacząłem sobie podśpiewywać pewien przebój z lat 80'tych, kiedy próg klatki żwawo przeskakiwał dolny sąsiad. 
- Znam to. To leciało coś tara...rara... - załapał refren.
- Sąsiedzie. - pełen urazów nadstawiłem kontuzjowany policzek. 
Schylił się tak, jakby chciał kucnąć. Po chwili kucnął i się schylił.
- Chlasnął się pan dwa razy w mordę? Jestem ciekaw tylko, jak pan to sobie leczył. - pokręcił głową.
- Jogurt na policzek i psia ślina.
- Z tego gangrena jak nic. - krzyknęła kobieta w oknie, opierająca życie o poduszkę.
- Po ile jogurt? Dziewięćdziesiąt dziewięć groszy bez kawałków truskawek. To pamiętam. 
Spostrzegł, że buty ubrudziły mu się krwią. Krzyknął melodyjnie:
- Ubrudziły mi się!
- Łap! - kobieta zrzuciła mu jaśka. Złapał i wytarł oba zamszacze. Położył jeszcze na ziemi, podskoczył na nim parę razy i celnie cisnął w parapet przyjaciółki. Włożyła z powrotem pod łokcie.
- Może pan chce pod głowę? 
- Jeśli można, to bym poprosił. Tara...rara... - oświadczyłem.
Kobieta rzuciła pubybucowi białą poduszkę. Podłożył mi ją pod głowę.
- Ja jestem ciekaw jak pan to zrobił, że spadł na głowę i się panu tak rozłupała. 
- Ja też jestem ciekawa! Niebywałe i genialne! - krzyknęła.
Poczułem poduszkę wypchaną budyniem. Nasącza się brunatnym kożuchem wyszywanym przez zdolnego krwiawca.
- Poza tym ja jestem ciekawy, jak pan nową rynnę urwał.
- A ja jestem ciekawa wielu innych rzeczy! Chciałabym pojechać do Szkocji! 
Przewróciłem się na drugi bok. Rzeczywiście, trochę bym sobie pospał. Sąsiad zdjął kurtkę i mnie nią przykrył.
- No powiedz pan, bo ludzie ciekawi. 
- Niech pan przeparkuje samochód, bo z rury wydechowej mi śmierdzi przed snem. - wskazałem czerwonego malucha z wypucowaną rejestracją.
Wsiadł do samochodu, zapalił i przejechał po nodze narratora. Zdjąłem but ze zmiażdżonej kończyny, bo zbyt mocno uwierał mnie w niedobitki pulsu. Wtuliłem się w kurtkę, mrucząc do asfaltu. Sąsiad odkorbował szybę. Sąsiadka zrzuciła mu poduszkę, żeby oparł o nią łokieć. Sąsiad oparł.
- Powiesz pan? - zapytał oparty.
- Powiem, że któregoś dnia o was coś napiszę.
- A rynnę naprawi pan, czy kto?
- Nazwę to „Po prostu ciekawe”.
- On się z nami bawi! - jęknęła w ekstazie kobieta.
- A tak naprawdę, to nic ciekawego tam nie będzie.
Żyć zemstą nie można, ale można o niej śnić. Dobranoc.