Jest taki gość albo był. Nazywa się
Imp. Zanim skończył mówić, stawał się wspomnieniem. Zawiść
i cynizm zostawiał za drzwiami. Lubili go wszyscy. Oczy miał
smutne, trochę skośne. Nocami głośno szurał po kuchennym kafle.
Hodował, pijany, w szafie marihuanę. Rozlewając chichot.
Przezroczysty jak butelka holował cię do brzegu, strażnik nocy.
Wszyscy go lubili. Teraz nie lubią, bo przestał być zabawny. Ale żyje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz