niedziela, 24 czerwca 2012

Trawiacki


Trawiacki od rana nie był dziś sobą. To nie problem nocnej wódki rozlanej na świt, bo Trawiacki nie pije. To nie ostatni fragment domina układanego nad przepaścią wielkich kanionów. Trawiacki nie popadał w depresje. To też nie żart, chociaż zarazem trudno o coś bardziej komediowego. A raczej komedianckiego. Trawiacki jako nie on, jako nie Trawiacki, od razu mógłby być wzięty za komedianta i balerinę, bo przecież każdy kioskarz i mechanik bez namysłu wie, że niebycie sobą jest szczytem nieróbstwa. Niczego więcej. Mechanik w warsztacie wypala fajrant, czytając przy tym smutną gazetę, a kioskarz w budce nie pali co prawda, w obawie przed samospaleniem, no ale myśleć sobie może na przykład o posiadaniu lepszego samochodu albo jakiegokolwiek samochodu. I tu stawiają kropkę, tyle małych frustracji dnia roboczego wystarcza im do podwieczorku. Po co tracić czas na niebycie sobą, skoro aż nadto problemów piecze nas we własną skórę? Uciekamy od niej wtedy, gdy mamy problemów wystarczająco i jeszcze trochę lub wtedy, gdy ich wcale nie posiadamy, uważając, że bladość naszych tyłów dobrze pasowałaby w sezonie obecnym do czerwonych pasów po końskim bacie. Trawiacki natomiast nie czuł ani pieczenia ani swędzenia. On czuł, był pewny, że jego umysł znalazł się w obcym ciele zamieszkałym w obcym miejscu z prawdopodobnie całkowicie obcymi ludźmi. Mało tego! Trawiacki nie nazywał siebie nawet Trawiackim. Nie pamiętał na chwilę obcą i obecną swojego oryginalnego imienia, jednak był absolutnie przekonany, że w jego prawdziwym życiu, które nigdy wcześniej nie wybrzmiewało w tak śmieszny sposób, jest zupełnie kim innym. Pewien tamtego jak tego, że siedzi teraz na skraju łóżka w miękkich brąz-kapciach i błękitnej pidżamie w płatki czegoś bliżej przez niego niezidentyfikowanego. Na przeciwko łóżka stało podłużne prostokątne lustro oparte o ścianę z dwoma białymi oknami. Gapił się na nie od mniej więcej pół godziny, z płucem zdyszanym od gwałtownego napadu paniki, które od lat wyglądało dosyć podobnie. „Klasyka” - można powiedzieć. Najpierw faza meczu pingpongowego pomiędzy klamką reprezentującą drzwi i oknem w barwach świata. Trawiacki robi wtedy za pustą w środku piłeczkę zdmuchiwaną z kąta w kąt przez własne namiętności. Później wymacywanie mebli, najszczersza miłość do detalu, zabawa mandarynką, wciskanie długopisu, ewentualnie opieka nad niewidzialnymi istotami zamieszkałymi w królestwie dywanu. Etapem ostatecznym są umiłowane powroty na skraju łóżka, kiedy opuchlizna może z wolna opaść, jak nieudany biszkopt; tętno przestać gulgotać rozsadzając czaszkę, a Trawiacki przytulić myśli do jakiegoś przyjemnego skrawka własnej pamięci. Było ich od cholery, więc zamartwiał się przy okazji, że być może jest ich zbyt dużo i są zatorem dla prawdziwego życia w przyszłości. „Prawdziwego życia” będącego zawsze obok albo hen, w oddali. Otóż to. Utulał się kojącym problemem, zapychaczem sennym, podczas gdy tu i teraz czekała sprawa, jakkolwiek by to nie zabrzmiało, o wiele poważniejsza i realna. Trawiacki nie jest Trawiackim i na pewno w ogóle nie przypomina Trawiackiego. Siedzi na skraju łóżka uspokajając się z jednej strony, a z drugiej obmacując czyjąś twarz, która była w tej chwili jego twarzą. Niebrzydką na szczęście. Uroda niemal szwedzka, jasne włosy zaczesane do tyłu, rysy smukłe, nos odrobinę zbyt długi i niedookreślone oczy przypominające jezioro w środku gęstego lasu. Cera blada, w tej chwili spieczona marznącym przerażeniem. Ogólnie, stanął w niebezpiecznej oddali od lustra, był na pewno szczuplejszy niż wcześniej, na oko 10 centymetrów wyższy od siebie samego i z rozchylonymi ustami sprawiał już tylko wrażenie wydymanego ślepca, a nie natchnionego skryby. Straszliwie bolał go tył głowy.
- Kim ja jestem, no? Kurwa, jak to brzmi. - zaczął rozpaczliwie kanciasto rozglądać się po pomieszczeniu – Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa. - podśpiewywał z nabrzmiałą wesołością – Chce się kurwa obudzić. To nie sen, to na pewno nie sen. Śniło mi się to kiedyś, nic dwa razy mi się nie śni. Muszę coś z tym zrobić, sprawdzić muszę.
Na myśl przyszła mu najlepsza maszyna identyfikująca jaką znał. Gdzie znajdzie komputer osobisty z zainstalowanym stałym łączem? Otworzył wszystkie szafki, regały, biurko, ale znalazł w nich tylko podręczniki do chemii, fizyki i architektury. Z szafy na ubrania wyskoczyła na niego znowu deska snowboardowa. Przecież nigdy nie czytał podręczników do chemii, fizyki, snowboardu, przecież nigdy nie jeździł na architekturze.
- Gdzie ja kurwa jestem? - złapał się za potylicę, przypominając o złośliwym bólu. Wtedy odruchowo spojrzał na zbyt idealnie wyprasowaną poduszkę, przyjaciela małżowiny, towarzysza jego dzisiejszej męki. Coś musi być pod spodem. Zrzucił jaśka. I jest! Czarny laptop z zawstydzającą naklejką samochodu rajdowego o numerze 71.
- A jednak mamy coś wspólnego. - wyszeptał zduszony przerażeniem i włączył sprzęt przyciskiem, który natychmiast zapłonął na niebiesko. Ulga. Menu było w języku polskim, znaczy jest w Polsce. Zaczął być gdzieś, nie tylko w próżni. Za chwilę folder jeden, drugi, zna te foldery, zna literówki. Poznał siebie po komputerze. Tak mu zeszło do nocy i  kolejnego ranka. Obudziłby się nawet rześki, gdyby nie to, że znów nie był sobą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz