Trawiacki od rana nie był dziś sobą.
To nie problem nocnej wódki rozlanej na świt, bo Trawiacki nie
pije. To nie ostatni fragment domina układanego nad przepaścią
wielkich kanionów. Trawiacki nie popadał w depresje. To też nie
żart, chociaż zarazem trudno o coś bardziej komediowego. A raczej
komedianckiego. Trawiacki jako nie on, jako nie Trawiacki, od razu
mógłby być wzięty za komedianta i balerinę, bo przecież każdy
kioskarz i mechanik bez namysłu wie, że niebycie sobą jest
szczytem nieróbstwa. Niczego więcej. Mechanik w warsztacie wypala
fajrant, czytając przy tym smutną gazetę, a kioskarz w budce nie
pali co prawda, w obawie przed samospaleniem, no ale myśleć sobie
może na przykład o posiadaniu lepszego samochodu albo
jakiegokolwiek samochodu. I tu stawiają kropkę, tyle małych
frustracji dnia roboczego wystarcza im do podwieczorku. Po co tracić
czas na niebycie sobą, skoro aż nadto problemów piecze nas we
własną skórę? Uciekamy od niej wtedy, gdy mamy problemów
wystarczająco i jeszcze trochę lub wtedy, gdy ich wcale nie
posiadamy, uważając, że bladość naszych tyłów dobrze
pasowałaby w sezonie obecnym do czerwonych pasów po końskim bacie.
Trawiacki natomiast nie czuł ani pieczenia ani swędzenia. On czuł,
był pewny, że jego umysł znalazł się w obcym ciele zamieszkałym
w obcym miejscu z prawdopodobnie całkowicie obcymi ludźmi. Mało
tego! Trawiacki nie nazywał siebie nawet Trawiackim. Nie pamiętał
na chwilę obcą i obecną swojego oryginalnego imienia, jednak był
absolutnie przekonany, że w jego prawdziwym życiu, które nigdy
wcześniej nie wybrzmiewało w tak śmieszny sposób, jest zupełnie
kim innym. Pewien tamtego jak tego, że siedzi teraz na skraju łóżka
w miękkich brąz-kapciach i błękitnej pidżamie w płatki czegoś
bliżej przez niego niezidentyfikowanego. Na przeciwko łóżka stało
podłużne prostokątne lustro oparte o ścianę z dwoma białymi
oknami. Gapił się na nie od mniej więcej pół godziny, z płucem
zdyszanym od gwałtownego napadu paniki, które od lat wyglądało
dosyć podobnie. „Klasyka” - można powiedzieć. Najpierw faza
meczu pingpongowego pomiędzy klamką reprezentującą drzwi i oknem
w barwach świata. Trawiacki robi wtedy za pustą w środku piłeczkę
zdmuchiwaną z kąta w kąt przez własne namiętności. Później
wymacywanie mebli, najszczersza miłość do detalu, zabawa
mandarynką, wciskanie długopisu, ewentualnie opieka nad
niewidzialnymi istotami zamieszkałymi w królestwie dywanu. Etapem
ostatecznym są umiłowane powroty na skraju łóżka, kiedy
opuchlizna może z wolna opaść, jak nieudany biszkopt; tętno
przestać gulgotać rozsadzając czaszkę, a Trawiacki przytulić
myśli do jakiegoś przyjemnego skrawka własnej pamięci. Było ich
od cholery, więc zamartwiał się przy okazji, że być może jest
ich zbyt dużo i są zatorem dla prawdziwego życia w przyszłości.
„Prawdziwego życia” będącego zawsze obok albo hen, w oddali.
Otóż to. Utulał się kojącym problemem, zapychaczem sennym,
podczas gdy tu i teraz czekała sprawa, jakkolwiek by to nie
zabrzmiało, o wiele poważniejsza i realna. Trawiacki nie jest
Trawiackim i na pewno w ogóle nie przypomina Trawiackiego. Siedzi na
skraju łóżka uspokajając się z jednej strony, a z drugiej
obmacując czyjąś twarz, która była w tej chwili jego twarzą.
Niebrzydką na szczęście. Uroda niemal szwedzka, jasne włosy
zaczesane do tyłu, rysy smukłe, nos odrobinę zbyt długi i
niedookreślone oczy przypominające jezioro w środku gęstego lasu.
Cera blada, w tej chwili spieczona marznącym przerażeniem. Ogólnie,
stanął w niebezpiecznej oddali od lustra, był na pewno
szczuplejszy niż wcześniej, na oko 10 centymetrów wyższy od
siebie samego i z rozchylonymi ustami sprawiał już tylko wrażenie
wydymanego ślepca, a nie natchnionego skryby. Straszliwie bolał go
tył głowy.
- Kim ja jestem, no? Kurwa, jak to
brzmi. - zaczął rozpaczliwie kanciasto rozglądać się po
pomieszczeniu – Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa. - podśpiewywał z
nabrzmiałą wesołością – Chce się kurwa obudzić. To nie sen,
to na pewno nie sen. Śniło mi się to kiedyś, nic dwa razy mi się
nie śni. Muszę coś z tym zrobić, sprawdzić muszę.
Na myśl przyszła mu najlepsza maszyna
identyfikująca jaką znał. Gdzie znajdzie komputer osobisty z
zainstalowanym stałym łączem? Otworzył wszystkie szafki, regały,
biurko, ale znalazł w nich tylko podręczniki do chemii, fizyki
i architektury. Z szafy na ubrania wyskoczyła na niego znowu deska
snowboardowa. Przecież nigdy nie czytał podręczników do chemii,
fizyki, snowboardu, przecież nigdy nie jeździł na architekturze.
- Gdzie ja kurwa jestem? - złapał się
za potylicę, przypominając o złośliwym bólu. Wtedy odruchowo
spojrzał na zbyt idealnie wyprasowaną poduszkę, przyjaciela
małżowiny, towarzysza jego dzisiejszej męki. Coś musi być pod
spodem. Zrzucił jaśka. I jest! Czarny laptop z zawstydzającą
naklejką samochodu rajdowego o numerze 71.
- A jednak mamy coś wspólnego. -
wyszeptał zduszony przerażeniem i włączył sprzęt przyciskiem,
który natychmiast zapłonął na niebiesko. Ulga. Menu było w
języku polskim, znaczy jest w Polsce. Zaczął być gdzieś, nie
tylko w próżni. Za chwilę folder jeden, drugi, zna te foldery, zna literówki. Poznał siebie po komputerze. Tak mu zeszło do nocy i kolejnego ranka. Obudziłby się nawet rześki, gdyby nie to, że znów nie był sobą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz