Do autobusu miejskiego wlatują twarze coraz starsze. Ale nie starsze wiekiem, tylko wieczkiem - per lśniące "złotko" do głaskania, nie rdzewne "sreberko" do machania. Na odwrocie etykiety ostemplowano datę ważności - jaśniepanieńskim druczkiem niebezpiecznie za małym. Czyja ta data ważności? Zawsze tego, co pod wieczkiem. A dla kogo? Zawsze tego, co na nie patrzy. Bom, bim, bam. Mi ten dzwon bije ad rem. Bim, bam, bom. Mi ten dzwon bije. Am, bim, bom. Nurym ad rem ponurym.
Społeczeństwo się starzeje, nie rodzą się dzieci. Za dużo "się", zbyt mało "ę". Tak bardzo chcemy drugiej osoby, że brakować nam zaczyna osoby pierwszej, w liczbie pojedynczej. Deficyt mamy winy, obwiny, a winniśmy się poobwiniać dla zdrowia choćby troszeczkę. Chlup! Za nagonasienność.
Nigdzie nie rodzą się dzieci, ale starzy starzeją się już gdzieś. W łóżku, pod fotelem, przy telefonie, na parapecie. Gdzieś tam chyba. Jak żyjesz? Nijak. Co tam u ciebie? Nic, starzeje się. Wyobrażałem sobie, że umrę. Nie, że się zestarzeję. Umieram wolno, pośpiech by mnie wykończył, dlatego wolno umieram, z każdym przystankiem. Linii będzie coraz więcej, bo wszędzie chcemy dojechać. Drzwi się nawet nie zatną. To mnie przeraża najbardziej.
Starzy nie są coraz starsi. Oni lewitują między dworcem, a zjazdem do bazy. Coraz starsi są młodzi. Oni jadą, nierozróżnieni, skrzywdzeni różnorodnością. Siedzę, jakiś dziad obrzydliwy bilet kasuje. Ta data ważności jest przecież jego, nie moja. Chucha nad ramieniem moim, Aniele Boży stróżu mój, Ty jesteś chuj. Oczy błagające, nic nie powie, więc siedzę dalej na moim siedzeniu. On stoi w milczeniu. Drażni mój kciuk przy telefonie.
Włożyłbym ci mają rączkę do mojteczek. Jakiś dziad obrzydliwy chucha nad ramieniem moim.
Charczy, dyszy, oddycha niespokojnie, jakby krtań jedną chrząstką parzyła się już w piekle. Może nawet krtań jedną krtanią, bo jedną nogą moją, to ja mu mogę zmarszczki wszystek uprasować. Nie mógł się zestarzeć, jak był jeszcze młody? Niech się smaży. Bim, bam, bum. Pstryk.
W mocicę pogilgałbym cię jeszcze. Tak macno.
Młodego, starszego wieczkiem, vive versa dziś nie poznaję. Jutro też się nie poznamy. W zazdrosnym afekcie wyżywam się z kolegą na papierosie, i jutro też.
- Ta dzisiejsza młodzież.
- A tamta?
- Tamta też.
Oni dorastają tam, gdzie ja się zestarzałem. I gdzie to wszystko zmierza? Tam, gdzie ciebie nigdy nie było, Efendi.
Boli, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz