poniedziałek, 5 grudnia 2011

Brudne skamidła


Brudne skamidła. Tak chcą być nazywani. Nocne niebo bezchmurne nade mną ze zmarszczkami starzejących się gałęzi. Brudne skamidła. Idę za nimi jak mrówka na topoli. Widzę ich dwoje z tyłu, ale z przodu jakby też. I wiem, co dziś robili. Nic złego. Nic.

Tętno melotrońskie, oddech respirejski. Spokój własny przeraził mnie do tego stopnia, że ustąpił podnieceniu. Wymacałem dziadkową finkę w prawej kieszeni. Wcześniej były w niej papierki po owocowej gumie dla dzieci, rachunek ze sklepu za litrową colę i skasowane normalne bilety miejskie.

Dziewczyna z chłopakiem. Ona z obcasem, stuka do rytmu pulsujących świateł drogowych. On nosi kurtkę z targu. Wbijam im nóż w plecy. W nerkę i w przeponę. Wchodzi ciężko, trochę lekko, jak mieszanie budyniu. Bałem się, że będę za słaby, bo nigdy nie ćwiczyłem z hantelkami. Nie rozrywałem krtani, bo później nie mógłbym przestać.

Błyskawiczne cięcie boli tym bardziej, że mogło być tylko draśnięciem. Ale nie jest. Płaska pointa uwiera rogiem kartki przy opuszku kciuka.

Przyspieszam krok. Idę na stację benzynową po miętową gumę do żucia. Nie myłem zębów od tygodnia. Czuję się wspaniale.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz