Brudne skamidła. Tak chcą być
nazywani. Nocne niebo bezchmurne nade mną ze zmarszczkami
starzejących się gałęzi. Brudne skamidła. Idę za nimi jak
mrówka na topoli. Widzę ich dwoje z tyłu, ale z przodu jakby też.
I wiem, co dziś robili. Nic złego. Nic.
Tętno melotrońskie, oddech
respirejski. Spokój własny przeraził mnie do tego stopnia, że
ustąpił podnieceniu. Wymacałem dziadkową finkę w prawej
kieszeni. Wcześniej były w niej papierki po owocowej gumie dla
dzieci, rachunek ze sklepu za litrową colę i skasowane normalne
bilety miejskie.
Dziewczyna z chłopakiem. Ona z
obcasem, stuka do rytmu pulsujących świateł drogowych. On nosi
kurtkę z targu. Wbijam im nóż w plecy. W nerkę i w przeponę.
Wchodzi ciężko, trochę lekko, jak mieszanie budyniu. Bałem się,
że będę za słaby, bo nigdy nie ćwiczyłem z hantelkami. Nie rozrywałem krtani, bo później
nie mógłbym przestać.
Błyskawiczne cięcie boli tym
bardziej, że mogło być tylko draśnięciem. Ale nie jest. Płaska
pointa uwiera rogiem kartki przy opuszku kciuka.
Przyspieszam krok. Idę na stację
benzynową po miętową gumę do żucia. Nie myłem zębów od
tygodnia. Czuję się wspaniale.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz