„To niesamowite, że tu tak blisko
latają samoloty”- powiedział Ben i spojrzał na pastora
Hrudenshow'a. Pastor od rana nie odezwał się ani słowem, próbując
mu chyba przypomnieć, że ziemniaki same się nie obiorą.
Zaczytywał się w mały modlitewnik oprawiony w brązową skórę.
Albo udawał, że się zaczytuje. Przecież tyle lat jest już
pastorem. Pewnie widział te słowa już setki razy. Może robi tylko
to, bo nic innego nie potrafi?
Zostały jeszcze trzy wiadra. Śliskie palce
Bena nasączyły się zapachem mokrych obieranych kartofli.
- Pracuję tu już tydzień, a nawet
nie wiem czym się pan zajmuje, pastorze.
Ben nie był głupi i wiedział czym
zajmują się pastorzy, ale tu przecież nie było nikogo. Ale pastor
nadal nie reagował. Jego bujna ruda broda w słońcu przypominała
dojrzałe pole czekające na żniwa.
- Jak się tu żyje, pastorze? Jakoś
się żyje, co?-Ben wrzucił czystego ziemniaka do wiadra.
Głuche stuknięcie w metal chyba
wyrwało pastora ze snu, bo przewrócił stronę w swojej książeczce.
A śniło mu się pewnie, że jest snopem siana.
- Życie jest zbyt podłe, żeby o nim
rozmawiać.-powiedział wyćwiczonym przez tysiące kazań
głosem.-Lepiej żyć.
Ben pokręcił głową. To nie pasuje
do pastora. Oni powinni dawać nadzieję, a ten jest jakiś
nierozgarnięty.
- Ponury pan jak na pastora. Pastor
powinien wszystko lubić.
- Lubię wszystko to, co mądre i
piękne. Tylko wszystko to, co mądre, jest smutne, a wszystko co
piękne, przemija. Dlatego jestem ponury.
Ben otarł pot z czoła w starą
ścierkę, całun człowieka prostego i rzucił go na ławkę.
- Nic tu się nie klei. - burknął.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz