sobota, 10 grudnia 2011

Martwię się o ślepego błazna

Starym zwyczajem na drugie śniadanie zaserwowałem sobie godzinne de volaille studium nad portretem patrzącym się w lewo po prawej stronie ekranu. I nagle uderzył mnie ten tęczowy dywan wykładający na czole i wąsik salvadorski wywinięty pod nosem. Błazen! Klaun! Albo nie, albo zaraz.

Bo znalazłem złoty środek w czarnych okularach. Może błazen to przystawka. Może błazen nie chce, żeby ktoś zobaczył, że jest ślepy. Ślepota na ślepotę. Dostrzec ślepotę - zabawne nawet jak na błazna. 

Więc przytulać ślepego, czy śmiać się z błazna? Na scenie możliwość jest tylko jedna, fifty-fifty, magazynek z samotnym pociskiem. Albo nie, albo zaraz. Na co dylematy? Może zdejmę okulary i pójdę zjeść obiad. Tak. Tak chyba zrobię. 

Bogu dziękując, że wnętrze się nie liczy. Nawet nieparzyście. 

Tego by jeszcze brakowało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz