Wszedłem do
ciasno urządzonego sklepu spożywczego. Powietrze wypchane było
aromatem pomidorów i kiszonej kapusty w beczkach, które zapychały całe pomieszczenie. Małe radyjko przy cytrynach pachniało muzyką z hotelowej
windy.
Łysiejący
facet w masywnych okularach wysoko, prawie pod sam wentylator, podrzucał pomidory i
uderzał w nie głową. Próbował trafić do stojącej
naprzeciw niego skrzynki i za każdym kolejnym strzałem, stękał
coraz bardziej i podskakiwał. Podszedłem bliżej. Spojrzałem na
podłogę za ladą - ani jeden pomidor nie dotarł do celu, rozkładając w zamian czerwony mokry dywan.
- Dzień dobry. - zagaiłem. - Poproszę.
- Ah! -
uderzył głową w jedno napuchnięte pomidorzysko.
Powtórzyłem
moje dzień dobry. Tym razem już mnie spostrzegł. Oparł się o
ladę, ale oczy mu nagle zwilgotniały. Padł pełną gębą i zaczął
płakać. Po chwili wył już pełnym głosem, a ja wydąłem usta
emanując współczuciem.
- Czy w związku z pana stanem nie
będzie miało znaczenia jakie potrzebne warzywa wymienię, bo i tak
ich teraz nie otrzymam? - zapytałem.
Poderwał się, wytarł
rękawem kinola.
- Tak, dokładnie tak będzie, proszę pana! -
zaryczał i powrócił do pozycji sprzed kilku sekund.
- Mogę
wiedzieć co się stało?
Poderwał się, wytarł rękawem
nochala, oczy, a potem drugim rękawem wytarł pierwszy.
- Bananem
nie! Jabłkiem nie! Śliwami nie! Ziemniakami młodymi i starymi też
nie! Sałatą też nie! Włoszczyzną też nie! No i pomidorem też
nie! I jak tu ma być w tym kraju dobrze? I jeszcze taka
kompromitacja, bo mi przy panu nie wyszło!
- A gdyby panu wyszło
to myśli pan, że uważałbym pana za mniejszego idiotę?
Znowu
zalał się łzami i padł na ladę. Wzruszyłem ramionami. Sięgnąłem
po dwie reklamówki jednorazowe i nabrałem w nie trochę ziemniaków
oraz marchewki. Wziąłem jeszcze parę cytryn, bo i tak nie patrzył.
Minąwszy go skierowałem się ku wyjściu.
- Sześ złoty.
Odwróciłem się. Czerwony od płaczu opierał się o ladę.
-
Słucham?
- Sześ złoty.
Westchnąłem. Położyłem wszystkie
cytryny na ladzie.
- Trzy siedemdziesiąt.
Wyjąłem dwie
dwuzłotówki i położyłem je na szklanej papierośnicy z reklamą
papierosów - przedmiocie, którego nigdy nie potrafiłem nazwać.
-
A próbował pan z cytrynami?
Po raz kolejny zawył pełną gębą.
Dopiero teraz zauważyłem, że wszystkie wzięte przeze mnie cytryny
są brudne i poobijane. A teraz właśnie podrzucał sobie moją byłą
dwuzłotówkę. Spadła mu ciężko na lewe oko.
- Ałaaa! Boli!
Oko mi wypłynęło! Czuje jak płynie!
- To łzy. Łzawi panu
oko. - wyjaśniłem spokojnie.
Już nie reagował. Trzymał się
za to nieszczęsne lewe oko i obracał się wokół własnej osi.
Miałem dość. Przeleciałem wzrokiem po skrzynkach i warzywach.
Są-piękne, dorodne banie.
- Kalafior! Próbował pan z
kalafiorem?
Tak głośno beczał, że pewnie mnie nie usłyszał.
To musiało się udać, bo zawsze się udaje, kiedy rozwiązanie
sytuacji podsuwa ktoś, kogo to w ogóle nie obchodzi. A za chwilę
powie, że jestem geniuszem. Z czterema złotymi i cytrynami gratis.
Szturchnąłem go. Znów to samo - tylko się trząsł.
Wziąłem spory kalafior ze skrzynki. Postukałem sprzedawcę w
plecy. W końcu się wyprostował i spojrzał na mnie spuchniętymi
oczyma.
- No! Hop! - podrzuciłem wysoko kalafior.
Sprzedawca
spojrzał w górę, na wentylator, jakby błagał o ułamek wiatru. Wtedy kalafior ciężko łupnął w
jego głowę, pieczętując porażkę. Facet próbował jeszcze złapać ladę, ale wyszło
z tego jedynie bezwładne opadnięcie na czerwony dywan. Zemdlał.
Poszedłem za ladę. Kalafior leżał całkiem zniszczony
obok jego głowy, a skrzynia nadal była pusta. Zgarnąłem resztki i
wpakowałem je do skrzyni. No i jest. Podniosłem dwa złote z
podłogi i szklanek papierośnicy. Wybrałem sobie dorodne, niezużyte
cytryny. Wtedy radyjko obok nich przestało grać, a miły kobiecy
głos zapowiedział reklamę.
- Zapraszamy wszystkich
twardogłowych warzywnych maniaków na doroczny festyn i konkurs
warzywny "Strzel sobie z warzywa!". Pamiętajcie! Głową
nie tylko trzeba umieć myśleć, ale strzelać! Do zobaczenia !
Zrobiło mi się go żal i przed
wyjściem zostawiłem jedną dwuzłotówkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz